Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, wręcz nawet w innym życiu śmiem rzec, była sobie Rowling, która wydała Pottera. Pamiętam relacje z gigantycznych kolejek przed księgarniami - potteroszaleństwo mnie ominęło, za przygody młodego czarodzieja wzięłam się ze sporym opóźnieniem, bo uznałam, że nie będę pędzić za wszystkimi, którym ewidentnie na mózg się rzuciło. Ale jak już się wzięłam... to jakoś tak miłoby było dostać list z Hogwartu. A ten jakoś nieszczególnie chce przyjść. I to chyba nawet nie dlatego, że Voldi zrobił małą czystkę w Ministerstwie Magii... Ale wiecie co?
Chrzanić Hogwart.
Nie żartuję. Dlaczego właściwie, nasuwa się pytanie? Ano dlatego, że wyszła (no dobra, oficjalna premiera niby dopiero 06.11, ale z wydawnictwa można dorwać już-teraz-zaraz i oczywiście że z tej możliwości skorzystałam) najnowsza książka Magdaleny Kubasiewicz, w której... tak, lądujemy w szkole. Dosłownie. Wprawdzie nie jako uczniowie, ale hej - to nadal szkoła magii i pełna tejże magii! I do tego osadzona w dokładnie tym samym świecie, co cykl o Jagodzie Wilczek. Nie, z Belladonną się tu nie spotykamy, choć pojawiają się znajome nazwiska. I nie, uprzedzam, nie traktuję tego w kategoriach minusa: inna bohaterka, inne terytorium, inna historia, nawet jeśli pojawiają się punkty wspólne. I nie, nie jest wymagana znajomość poprzedniej serii; wszystkie niezbędne informacje otrzymujemy w tym tomie.
I wiecie, co? Jakby mnie kto spytał, co wolę: Jagę czy Avę, to... naprawdę nie umiem znaleźć na to odpowiedzi. Wiem jedno: seria o Potterze Cieniom z Donlonu to może co najwyżej buty czyścić. Albo robić za podnóżek, o.