Na książki Ilony Andrews (hm... ale to za momencik) zabierałam się od dość dawna. Jak to jednak bywa, na pierwszy plan wysuwały się inne lektury lub coś zgoła innego. I tak pierwsze spotkanie z twórczością tej autorki musiało poczekać. Wróć.
Mówiłam że "za momencik"? No właśnie, bo Ilona Andrews nie jest autorką. Właściwie to nawet nie istnieje. Za tym pseudonimem - bo to właśnie jest pseudonim - kryje się małżeństwo: Ilona i Andrew (brzmi znajomo?) Gordon. Czy to w czymkolwiek przeszkadza, jeśli chodzi o odbiór lektury? Oczywiście że nie, niemniej odnotowuję ten fakt z czysto kronikarskiego obowiązku.
Samo zaś spotkanie z twórczością tegoż małżeństwa śmiem uznać za całkiem udane. Nie wiem, jak wy, ale osobiście już sam tytuł odbieram co najmniej dwojako i...
... nie można powiedzieć, żeby to nie miało żadnego uzasadnienia. Ale nie, bynajmniej, nie jest to pozycja, którą mogłabym wrzucić w całości do szufladki "romans", bynajmniej - nadal jest to solidny kawał lektury z gatunku urban fantasy.
Nevada Baylor jest młodą właścicielką rodzinnej agencji detektywistycznej, stanowiącej źródło utrzymania Baylorów. Niestety nie może szczycić się pełną niezależnością - bo choć w teorii interes należy do Nevady, to w praktyce znajduje się na łasce o wiele większej od niej szychy. Oczywiście, w teorii miała wybór, ale teoria sobie, życie sobie - w tym przypadku jest to "być albo nie być", łamane dodatkowo przez "trzeba będzie wszystko zacząć od nowa". W ten sposób kobieta przyjęła zlecenie, którego bardzo nie chciała; zlecenie wręcz beznadziejne, z czego "góra" zdawała sobie sprawę. Po co narażać swoich ludzi na szwank, kiedy można zrzucić zadanie właśnie na malutką firemkę, co na papierze ma wysoką skuteczność? I nic, tylko ręce rozłożyć, że "ojoj, zajęli się tym nasi najlepsi ludzie, dołożyliśmy wszelkich starań" itp., itd.
Mało tego, wszystko wskazuje na to, że detektyw trafiła między młot a kowadło. Z jednej strony zadufany w sobie szczeniak rodu Pierce'ów, którego ma sprowadzić żywego do domu, z drugiej - Szalony Rogan, poszukujący swego krewnego. A trop prowadzi właśnie do Adama Pierce'a... Tak, Nevada wpadła po same uszy; nie jest obdarzona bojową magią, a zarówno poszukiwany Adam, jak i Rogan plasują się na najwyższym stopniu w klasyfikacji mocy magicznej. I słyną raczej z poprzestawianych klepek niż rozsądku.
Nie mogę zaprzeczyć - małżeństwo zdecydowanie cechuje się lekkim piórem; nie czułam się ani przez chwilę znudzona. Zdarzało mi się nawet parsknąć śmiechem (i zarwać noc - a to naprawdę wiele mówi o tym, jak książka wciąga). Zgodnie z tytułem - jest ogniście, jest gorąco, dosłownie i metaforycznie. Ale, uprzedzam, jeśli ktoś tu liczy na sceny wyjęte z Greya i podobnych temu pozycji, to się zawiedzie; szklanej kuli nie posiadam i nie mam pojęcia, jak sprawa wygląda w kolejnych tomach, niemniej w "Płoń dla mnie" tego nie uświadczycie i koniec, kropka. W przeciwieństwie do wstawek o pożądaniu, które w końcu zaczęły mnie już trochę męczyć; nie na tyle jednak, by rzucić książkę w kąt i wlepić jej ujemne gwiazdki (tak, to jest niemożliwe, jeśli chodzi o LC - ale dajcie pofantazjować, ok?).
Z pominięciem wymienionego defektu cała historia jest bardzo zgrabnie poprowadzona, na końcu aż zbierałam szczękę z podłogi, gdy w końcu okazało się, kto jest głównym złym w tej historii. Naprawdę, w życiu bym nie wskazała na tę konkretną osobę! Bohaterowie wzbudzają konkretne uczucia, co jest na plus, bo oznacza, że nie stanowią jedynie zlepku liter na papierze, tylko jednak są czymś więcej i jak to ludzie - mają swoje słabości.
Reasumując, to jest lekkie czytadło, które bardzo gładko wchodzi, a zakończenie sprawia, że sięgnięcie po kolejny tom wydaje się być wręcz naturalnym odruchem. Toteż myślę, że raczej prędzej niż później wrócę do "Ukrytego dziedzictwa" - a czy "Biały żar" zostanie następną lekturą, to jeszcze się okaże; zaległe stosiki chyba zaraz wynajdą koło, więc chyba sami rozumiecie...
O proszę. Ślicznie :3
OdpowiedzUsuń