Czysty przypadek sprawił, że natknęłam się na "Wampirze cesarstwo". Znaczy... nawet jeśli byłabym świadoma istnienia tej pozycji, to najzwyczajniej w świecie bym nią wzgardziła. Bo wampiry - do spółki z wilkołakami (choć do futer mam więcej sympatii niż pijawek) - jednak już kapkę wychodzą mi bokiem. Że wspomnę tylko o osławionym (możecie się ze mną nie zgadzać, ale z mojej perspektywy nie ma czym się szczycić pod kątem jakości) Zmierzchu Meyer bądź serialu Czysta krew. Dorzucić mogę jeszcze chociażby Co robimy w ukryciu i... och, można wymieniać długo.
Naprawdę długo. Zmierzam jednak do tego, że aktualnie - przynajmniej z tego, co do mnie dotarło, bo naprawdę nie zamierzam grzebać i sprawdzać; nadal mam szeroko pojęte "fuj" - doszło do, hm, jak to ująć... zromantyzowania tych istot mroku. Romanse, romansiki, wzdychanie i sparklenie w pełnym słońcu, ewentualnie jakieś karykatury - wszystko to złożyło się na fakt, że najzwyczajniej w świecie ta tematyka mi obrzydła i koniec, kropka.
Ale Wampirze cesarstwo... o, to już inna bajka. Nie żałuję ani trochę, że dałam się skusić w wyniku obserwacji dyskusji (pozdrawiam ekipę - kto wie, ten wie; naprawdę, jakby nie Wy, to nie byłoby zaznajomienia się z Kristoffem). Ta pozycja wciągnęła, przeżuła, wypluła i... nawet nieszczególnie mam czas na klasycznego kaca książkowego, bo na szczęście drugi tom już na mnie czeka...
Świat od prawie 30 lat jest pogrążony w mroku. (Nie)umarłe istoty praktycznie objęły go w posiadanie; skoro niebo pozostaje zasnute, nie dopuszczając promieni słonecznych, to w zasadzie - hulaj dusza. Bezdzień za bezdniem, wydaje się, że już nie ma nadziei. Ostatni Srebroświęty - przedstawiciel Ordo Argent, zakonu dającego odpór pijawkom - został uwięziony i... zamknięty w jednym pokoju z historykiem cesarzowej. Wampirzej cesarzowej, oczywiście, jakby inaczej. A może to historyk, markiz Jean-Francois, został zamknięty razem z bohaterem tej opowieści? Gabriel de Leon, Czarny Lew, bohater, którego chwała przeminęła. Ale cesarzowa ma życzenie. A jej przedstawiciele - sposoby, żeby wyciągnąć ze srebroświętego tak pożądaną historię...
Płyniemy na falach snutej opowieści. Cofamy się wiele, wiele lat temu, do dni, kiedy to się wszystko zaczęło. Kiedy nastał bezdzień. Kiedy potwory wychynęły z ciemności, siejąc strach... Obserwujemy, jak Gabriel przebywa drogę od zwykłego podrostka do srebroświętego. Ale ta historia nie jest prowadzona po prostu od punktu A do B, o nie. To historia de Leona i mimo wszystko to jednak on nadaje tempo i kierunek, nie zawsze zgodnie z naciskami historyka. Tak więc opisy wydarzeń przeplatane są rozmową z czasów teraźniejszych, czasem też bohater też skacze całe lata wprzód, by ponownie powrócić do początków. Innymi słowy mówiąc: w Wampirzym cesarstwie mamy do czynienia z trzema liniami czasowymi, które są ze sobą powiązane, splatają się, i koniec końców - uzupełniają. Bo choć wydają się być odrębne, rozdzielone, to nadal jest to opowieść jednej osoby, opowieść jego życia. O młodości. Dorastaniu. O wędrówce, gdy wszystko wydaje się już stracone, gdy brakuje już choćby odrobiny wiary i pozostaje tylko jedno: dokonać zemsty...
Jak na dark fantasy przystało - mroku tu nie brakuje, zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Śmiem nawet twierdzić, że w miarę jak opowieść się rozwija, to tej ciemności jest coraz więcej, coraz mocniej spowija świat, nawet jeśli istnieje niewielki promyk nadziei... ale czy na pewno istnieje? Może przepadł bezpowrotnie i już nie ma żadnego ratunku? W końcu Gabriel sam mówi, że przecież stracił Graala... a skoro jest Ostatnim Srebroświętym - to czy istnieje jeszcze ktoś, kto mógłby powstrzymać wampirzą hegemonię? Wszak to Ordo Argent specjalizowali się w polowaniach na zimnokrwistych, oni mieli wiedzę i narzędzia umożliwiające eksterminację tych istot. A tu o, ostatni i do tego w mocy wampirów...
Sam świat, po jakim przyszło nam się poruszać, nasuwa skojarzenia z Francją, to raz. Dwa - nie da się nie zauważyć, że religia ma olbrzymie znaczenie. Nie, nie jest chrześcijańska/katolicka - przynajmniej nie z nazwy - ale cała reszta? Podobieństwo jest uderzające. Bo i ten jeden Bóg, i syn-Odkupiciel, i jego ukrzyżo... khy, ukołowanie (tak, nie ma takiego słowa; tak, krzyż został zastąpiony przez koło), dziewica też się znajdzie. Zasady też, te z gatunku kamiennych głów, co niczego nie da się wtłuc do rozumu. Zakon srebroświętych - jak się zastanowić, to można dojść do wniosku, że są swego rodzaju templariuszami. Albo i paladynami, jeśli spojrzeć bardziej RPG-owo. Ale choć zachowuje klimat minionych wieków, to jednak nie jest to "nasz" świat.
Co do bohaterów... nie powiem, przez opowieść Gabriela przewija się całkiem sporo osób. Przychodzą i odchodzą; ci ważniejsi są mocniej zaakcentowani, zarysowani. Nic nie dzieje się na zasadzie "bo tak" - za konkretnymi sylwetkami stoją bardzo konkretne motywy. Nie da się w tym miejscu nie wspomnieć o Popi. Popi jest mieczem (hm, kolejne gierczane skojarzenie... Baldur's Gate 2 i gadająca "wykałaczka" - brzmi znajomo?), ale pozyskała na tyle mojej sympatii, że chwilami było mi jej najzwyczajniej w świecie szkoda, gdy patrzyłam, jak de Leon ją traktował.
Kristoff ma talent do operowania słowem - właściwie też ukłon dla tłumaczy, bo jestem całkiem pewna, że łatwo nie było. Choć mamy tu do czynienia z narracją pierwszoosobową (przypominam - to opowieść Gabriela), to nieszczególnie mi to przeszkadzało i bardzo łatwo zapominałam, że dany moment nie jest "teraźniejszością", tylko "przeszłością", dalszą niż bliższą. Stąd powroty do teraźniejszości trochę wytrącały z równowagi, kazały wynurzyć się na powierzchnię, tylko po to, bym znowu dała nura w wir opowieści. Jeśli są jakieś nielogiczności - to byłam tak pochłonięta, że najzwyczajniej w świecie ich nie zauważyłam. Tak że, moim zdaniem, stanął na wysokości zadania, tworząc realia i fabułę, które nie dość, że nie odrzucają słodkopierdzącym sparkleniem, to zdecydowanie zapraszają do wgryzienia się w kolejną część. Bo historia Gabriela wcale się nie skończyła, jeszcze nie. Nie wszystko zostało opowiedziane i... pozostały zagadki, na które chcę poznać odpowiedzi.
Wspomnę jeszcze o samym wydaniu - MAG nie uchronił się przed paroma błędami, czy to w kwestii literówkowej, czy to interpunkcyjnej (punktować nie będę, ale zdarzyło się chociażby zgubić spację, która jak najbardziej być powinna). Ilustracje - stworzone przez Bona Orthwicka jako rysunki nakreślone przez wampirzego historyka - zachwycają; a i samej okładce nie mogę nic zarzucić. Reasumując: samo wydanie jest na plus.
Końcowa ocena? Takie wampiry, drodzy państwo, to ja mogę czytać. Serio-serio. Nawet jeśli jest to podlane gęstym sosem monoteistycznej religii, będącej kalką katolicyzmu, którego to fanką nie jestem. Ale odkładając animozje - jak najbardziej wpasowuje się w przedstawione realia. Tak że mogę tylko stwierdzić: gnajcie do księgarni, zaadoptować Gabriela. I pamiętajcie, jak to Kristoff - ustami srebroświętego - powiedział: Żyć bez książek, to jak nie żyć w ogóle.
Ale że żodyn nie wi, o co chosi, ŻODYN, to https://discord.com/channels/972119168147148851/1123574828088164392 Fantstyczna karczmasię żebra. i Ciorka Kaga tyz :D
OdpowiedzUsuń