2024-06-13

Andrews Ilona - Biały Żar


Tytuł oryginalny: White Hot
Seria: Ukryte dziedzictwo (2)
Książka na LC
"Napuszczając wody do wanny, sięgnęłam po czytnik i nie przestałam czytać, aż nastał nowy dzień" - w zasadzie tyle mogłabym napisać i w teorii całe to jedno zdanie wystawia stosowną laurkę kolejnej części Ukrytego dziedzictwa, pióra małżeństwa Gordon aka Ilony Andrews.

    Troszkę to podkolorowałam, bo jednak udało mi się zachować minimum rozsądku i odłożyć książkę, zanim faktycznie zza horyzontu zaczęło wyglądać słonko, co nie zmienia bynajmniej faktu, iż Biały Żar czytało się z zapartym tchem, bez chwili nudy oraz bez poczucia upływającego czasu. 

    Czy żałuję, że zarwałam noc? Absolutnie nie, było warto, nawet jeśli psiecko dało mi raptem jakieś 3 godziny, zanim zaczęło dawać dobitnie do zrozumienia, że dość tego wylegiwania i najwyższa pora pooglądać budzący się dopiero świat. Bynajmniej nie z balkonu, a krocząc po zroszonej rosą trawie. Ale, do brzegu. I jeszcze jedno - uprzedzam, że mogą pojawić się spojlery, zwłaszcza jeśli treść tomu pierwszego nie jest znana.
  
    Nevada Baylor jest prawdołowcą, czyli dysponuje dość rzadkim (i niezwykle cennym, zwłaszcza w branży, w której działa) talentem, pozwalającym na wydobycie prawdy z nawet najbardziej opornego osobnika, usiłującego strzec sekretów. Własnych czy cudzych, obojętne. Nie jest to też widowiskowy i namacalny dar, czyli inaczej rzecz ujmując - nie sprawi, że wrogowie zaczną biegać niczym bezgłowe kurczaki, usiłując ugasić palące się tyłki. Choć może raczej powinnam porównać do wiedźmy palonej na stosie, ewentualnie lodowego posągu, który to potem wystarczy puknąć młotkiem, aby zaobserwować, jak delikwent rozpada się na miliardy kawałków... ale mniejsza z tym. Dość, że blond detektyw nie pozwala, by odkryty talent kurzył się bezczynnie na półce. Porwano dziecko? Porwano. Czy można pozwolić, by nie zostało odnalezione? Bynajmniej. No to jazda, trzeba wyłuskać, co trzeba, z umysłu Pana Złego i popełnić tym samym bohaterski uczynek... Tyle dobrego, że jej szef technicznie właściciel Agencji Baylorów zadbał o kamuflaż, żeby cały świat nie rzucił się na Nevadę z zamiarem pozyskania prawdołownego talentu do własnych celów.

    Ale nie, bynajmniej, fabuła nie kręci się wokół tego porwania - ono stanowi raptem tło. I śmiem podejrzewać, że reperkusje tego wątku zostaną rozwinięte w trzecim (i ostatnim) tomie Dziedzictwa. Z jakim więc zagrożeniem tym razem przyszło się zmierzyć Nevadzie? Jak na detektywa od spraw drobnych przystało (powtarzam, spraw drobnych! Czyli takie znajdź, prześwietl delikwenta) przyjęła zlecenie, w którym morderstwo gra pierwsze skrzypce. Czyyyyli... tak, niemalże porywanie się z motyką na słońce, bo bezpiecznie to bynajmniej nie jest, wręcz przeciwnie. Szczęściem (a może pechem) do pomocy znów ma Szalonego Rogana, Connora, Plagę Meksyku czy jakkolwiek inaczej jeszcze był zwany tenże mężczyzna. Niebezpieczeństwo się zagęszcza, sprawa morderstwa - jakżeby inaczej - okazuje się sięgać znacznie głębiej... Jak głęboko? Mam nadzieję, że trzeci tom przyniesie odpowiedź na to pytanie; podejrzewam, że autorzy na tym polu zaskoczą mnie jeszcze bardziej niż dotychczas.

     Jak na kontynuację przystało, pewnych pobocznych bohaterów spotykamy po raz kolejny. I dowiadujemy się kolejnych szczegółów ich dotyczących, co zdecydowani świadczy o tym, iż nie są jedynie imionami wciśniętymi tylko po to, żeby były i żeby główni bohaterowie mieli do kogo gębę otworzyć. Ba, zaglądamy głębiej również i w samą wesołą rodzinkę Baylorów, przekonując się przy okazji o tym, iż za fasadą znaną z Płoń dla mnie kryje się znacznie więcej. Dobrze, dobrze, jestem ciekawa, dokąd to zaprowadzi (o ile zaprowadzi; mi by było szkoda, gdyby te wątki ostatecznie zostały ucięte i nie doczekały się rozwinięcia). Sama fabuła toczy się wartko i całkiem ładnie się spina (no, chyba że książka jednak wciągnęła mnie aż tak bardzo, że nie jestem w stanie zauważyć nielogiczności - ale może to też znak, że nie ma tu niczego, co by stanowiło metaforyczną cegłę walącą między oczy?); nie uświadczyłam momentów niepotrzebnej dłużyzny, która prosi się o przekartkowanie.

    Minusy? Najsłabszą stroną tej pozycji, tak jak i poprzedniej zresztą, jest romans. Jak dla mnie - można by było wątek wyciąć i w dużej mierze by się tego nie zauważyło. Naprawdę, spora część opisów wywoływała jedynie odruch przewrócenia oczyma i pokręcenia głową z politowaniem. Choć tyle, że pieczenie keksu (jeśli rozumiecie, co mam na myśli) sprowadziło się do relatywnie krótkiej sceny (w porównaniu do książek bardzo wątpliwej jakości), bez dłuuuugich opisów wspaniałego posługiwania się swoim ogonkiem (tak, TYM ogonkiem), pompowania (nie wiem, kto to wymyślił, żeby tak pisać) i ogólnie wszystkich możliwych soków, które trafiały, gdzie to tylko możliwe.

    Tak że: da się to zrobić bez wzbudzania skrajnego niesmaku połączonego z chęcią umycia oczu wybielaczem? Ano da się, jak widać. Wszelkiej maści ałćtoreczki i ałćtorzy (pisownia bardzo zamierzona) zdecydowanie powinni brać z Andrews przykład.

    Podsumowując: drugi tom trzyma poziom. I mam nadzieję, że nie poleci na łeb, na szyję w Pożodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz