Jeśli miałabym jakoś określić swoją relację z twórczością Trudi Canavan, to chyba najlepszym sformułowaniem by było "to skomplikowane". Gdy całe eony temu (prawie 20 lat temu) po raz pierwszy zetknęłam się z tą pisarką - przepadłam. Trylogia Czarnego Maga to było wtedy dla mnie coś wspaniałego i... chyba najprościej ująć to w ten sposób: dalej poszło już samo.
Cały cykl kyraliański (czyli dwie trylogie + prequel), Era pięciorga, antologia, Prawo Millenium... każdą pozycję musiałam dorwać, obwąchać, umieścić na półce (ewentualnie złożyć na stosie sssskarbów i rozłożyć się na nich niczym najprawdziwszy smok). Inaczej rzecz ujmując, Canavan wielbiłam. Przynajmniej na początku, potem brałam jej książki już dla zasady; nie jestem pewna, dlaczego się uparłam, żeby mieć je wszystkie. Zwłaszcza że doskonale pamiętam, że trafił się moment, w którym uznałam, iż cała twórczość Trudi robi się najzwyczajniej w świecie wtórna. Że Australijka zaczyna pożerać własny ogon - niby nowe historie, nowe światy, a jednak - w kółko to samo, choć w teorii w nowym wydaniu.
I ostatecznie zaowocowało to tym, że do Klątwy kreatorów bardzo mi się nie spieszyło; aż specjalnie sprawdziłam datę wydania w stopce - 2020 rok. Czyli 4 lata leżenia odłogiem, zanim spojrzałam na książkę łaskawszym okiem. Nie powiem, mam bardzo mieszane odczucia - z jednej strony wciąż mam wyryte w pamięci, co sądziłam o Canavan, z drugiej... z drugiej nie mogę powiedzieć, że Klątwa mnie zmęczyła i przyprawiła o ciągłe ziewanie. Szok i niedowierzanie.
Tak jak i w poprzednich częściach cyklu, opowiadaną przez Canavan historię poznajemy, towarzysząc Rielle bądź Tyenowi. Od razu uspokajam - nic się nie zmieniło, nadal mamy do czynienia wyłącznie z narracją trzecioosobową, ot, po prostu przeskakujemy od jednego głównego bohatera do drugiego i przyglądamy się wydarzeniom, w których biorą udział. W teorii powinien to już być czas spokoju, skoro Valhan stał się pieśnią przeszłości, a Odnowiciele... hm, w pewnym sensie zarządzają światami. Sojusze sojuszami, ale to po ich stronie leży piłeczka i podjęcie decyzji, czy należy uzupełnić zasoby magii w światach, w których jej brakuje. No i w ten sposób mamy Rielle wędrującą ze świata do świata, żeby odnowić zasoby magii tam, gdzie palcem wskaże Baluka (przywódca Odnowicieli) - to tak w wielkim uproszczeniu i skrócie - a skoro światy zyskują bezproblemowy dostęp do mocy, to... normalnie krainy mlekiem i miodem płynące, chciałoby się rzec.
Sielanka wręcz, można by stwierdzić, wszystko idzie ku dobremu, można się po plecach poklepać i mieć spokój. Ale nie, oczywiście że nie ma tak dobrze. Bohaterowie mają swoje problemy do rozwiązania, to raz, a dwa... na horyzoncie majaczy kolejny zły. A nawet Zła. Motywacje i prawdziwe cele przez większą część historii są nieznane, a gdy w końcu Kettin pojawia się w całej swej krasie... niestety, to się prosi o przywalenie głową w biurko. Motywy absolutnie mnie nie przekonały i przy okazji utwierdziły w przekonaniu, że na dobrą sprawę Prawo Millenium można by było zamknąć w poprzednim tomie - no ale przecież musiała zaistnieć przestrzeń na wyjaśnienie, o co chodzi z tytułową klątwą kreatorów (tak, w tetralogii pojawiały się już wzmianki na ten temat) i oczywiście należało również znaleźć zastosowanie dla tego odkrycia. Kettin jest właśnie tylko tym - powodem, dla którego zyskuje się daną wiedzę; nieszczególnie widzę inne powody powołania jej do życia.
Generalnie spotykamy tu postaci znane z poprzednich tomów, wokół których historia również się "owija" - innymi słowy mówiąc, mają tu swoje miejsce i swoje znaczenie. Jest - między innymi - Qall, który przestaje być nieopierzonym pisklakiem i opuszcza gniazdo (wpadając wcześniej w tarapaty, z których oczywiście wyciąga go Rielle), pojawia się Tarren, wciąż - najwyraźniej - marzący o ponownym zejściu się Kreatorki ze Szpiegiem (przypominam, że tak nazywano Tyena). Odwiedzamy ponownie światy, z których wywodzą się główni bohaterowie, przyglądamy się, jak Tyen przejmuje stery w macierzystej Akademii, żeby nie tylko mieć miejsce dla swoich uczniów (ach, to nieszczęsne Liftre, której przedstawiciele usiłują zdobyć absolutny monopol na nauczanie magii, nie mówiąc już o magii mechanicznej, której to zdecydowanie sami nie wynaleźli; niezła ironia - ścigać tego, który pokazał im ten rodzaj magii i zabraniać mu nauczania, nieprawdaż?), ale i przygotować swój świat na fakt, iż wszechświat naprawdę jest znacznie większy niż się wydaje. Ba, mamy tu nawet Dahliego (mhm... niby stanął po właściwej stronie mocy, ale i tak jakoś nie potrafiłam mu zaufać; ba, mało tego - dostał swój własny rozdział) oraz Zeke'a, genialnego wynalazcę, mającego wkład w odpowiednie przechylenie szal wagi.
Jak wcześniej wspomniałam - książka mnie nie zmęczyła, ale mimo wszystko ma swoje niedociągnięcia. Chociażby ta nieszczęsna Kettin, samo zakończenie tej historii było też jakieś takie... W moim odczuciu: żeby tylko odhaczyć ten punkt i przejść dalej, do całkowitego zamknięcia cyklu. Wprawdzie niby wygląda, jakby Canavan zostawiła sobie furtkę na powrót do tego świata, ale mam wrażenie, że to jednak zbyt mała zahaczka, żeby tworzyć kolejny tom, o całkiem pokaźnej objętości (tylko jedna pozycja ma mniej niż 600 stron - reszta przekracza ten próg). I mam też nadzieję, że jednak kontynuacji nie będzie, bo kolejny potężny zUy... jakby, limit Antagonistów przez duże "A" dla tego uniwersum został najzwyczajniej w świecie wyczerpany. Moim zdaniem, oczywiście.
Za co mogę dać tu dużego plusa? Cztery lata leżenia odłogiem plus dodatkowe lata - pomiędzy wydaniem trzeciego i czwartego tomu - dość skutecznie sprawiły, iż lwia część fabuły po prostu została zapomniana, a jednak nieszczególnie pałałam chęcią do czytania cyklu od nowa. Mgliście kojarzyłam, o co w tym wszystkim chodziło, ale to naprawdę nie było wiele; na szczęście pisarka sprawnie przemycała szczegóły pozwalające przypomnieć sobie najważniejsze elementy fabuły, przez co nie czułam się jak dziecko w gęstej mgle, mogąc wskoczyć na właściwe tory.
Podsumowując, nie jest to książka, której poziom szoruje po dnie, ale i też nie mam poczucia, żeby to było arcydzieło. Czy kiedyś ponownie sięgnę po twórczość Canavan? Na ten moment może być trudno, bo z tego, co widziałam nie wynika, żeby pojawiały się kolejne jej dzieła, a nawet jeśli zostałoby wydane coś nowego... mam wrażenie, że prawdopodobnie na Klątwie kreatorów kończy się moja z nią przygoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz