Wyrastamy z baśni, ale baśnie - niekoniecznie wyrastają z nas. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Zmierzam jednak do tego, że choć książki z wszelkimi opowiastkami, jakimi karmi się dzieci, pozostały w szczeniackich latach, to wszystkie te historie w nas pozostają. Trwają. Żyją, w ten czy inny sposób. A czasem nawet przyoblekają się w nowe szaty, gdy weźmie się za nie ktoś z iskrą tworzenia i utka o wiele większą opowieść niż historyjka na dobranoc.
Sześć łabędzi - baśń Grimmów została wrzucona w realia świata dawnej Brytanii, na irlandzkie ziemie, gdzie czarowny lud ma swe królestwo i prowadzi własne gry. Można rzec - skoro to ta konkretna baśń, to po co czytać? Wszak wszystko już wiadome, jak się to odbędzie. Ale nowozelandzka pisarka nadała wszystkim imiona. Historie. Wtłoczyła w nowe ramy, pozostawiając bardzo wyraźny ślad oryginalnej opowieści, tworząc tym samym coś nowego, mimo iż nowe nie jest. Wykroczyła znacznie poza ramy Sześciu łabędzi, ale niestety! W Polsce mamy wydane tylko dwie książki z cyklu Siedmiorzecza, gdzie internety informują, że jest ich tak naprawdę 6 + jedna dodatkowa, taka "pomiędzy". Nawet nie wiecie, jak okropny mam o to ból tylnej części ciała...
Siódmy syn siódmego syna - z magicznymi zdolnościami i przychylnością czarownego ludu, ale Sorcha okazała się nie być synem, tylko córką. Przy czym przy jej porodzie zmarła matka, więc cała gromadka rodzeństwa musiała chować się bez kobiecej ręki. Synowie? Ci jeszcze mieli uwagę ojca, ale najmłodsza z rodzeństwa... cóż, można powiedzieć, że ganiając z braćmi raczej nie wyrastała na młodą damę. Życie sobie płynęło swoim torem, mniej więcej, aż do czasu, w którym... ojciec przywiózł lady Oonagh z postanowieniem uczynienia jej swoją małżonką. Niby miła, niby urocza kobieta, ale w praktyce - doskonale się maskowała, przynajmniej przed Columem (znaczy się - ojcem radosnej gromadki i panem na włościach). A w Siedmiorzeczu zaczęło dziać się źle. Aż w końcu doszło do tego, że wszyscy bracia zostali uwięzieni w łabędzich ciałach, a Sorcha stała się jedyną nadzieją na to, by klątwa została odwrócona...
Jak na retelling przystało - dość próżno doszukiwać się większych zaskoczeń w kwestii przebiegu wydarzeń. Nowa żona, klątwa, łabędzie, możliwość powrotu do ludzkiego ciała w określonym czasie, wymóg własnoręcznego utkania koszul i milczenia za wszelką cenę, wędrówka na stos i ocalenie. Schemat pozostał, zmieniły się detale. Ale pomiędzy tym wszystkim pozostała też przestrzeń do wykorzystania - i Marillier zdecydowanie zrobiła z niej dobry użytek, przekuwając baśń Grimmów w pełnowymiarową opowieść (z ciągiem dalszym!). Surową, magiczną, z nutą melancholii i tęsknoty. Powolną również, jak i... okrutną. Tak, w tym punkcie ostrzegam: występują sceny brutalne. Nie jest ich wiele, da się podliczyć na palcach jednej ręki, co jest praktycznie niczym przy ~600 stronach, niemniej: występują. Dotyczy to zarówno zwierząt, jak i ludzi, więc jeśli ktoś jest wrażliwszy - to sugeruję albo nie sięgać po Córkę Lasu, przekartkować te sceny bądź zacisnąć zęby i przebrnąć, mając chusteczki na podorędziu. Mnie akurat mocno zabolało.
Osobiście jestem pełna podziwu dla Sorchy - jej los jest zdecydowanie o wiele gorszy niż ten, jaki znam z baśni. A jednak - potrafiła to wszystko przetrwać. Za wszelką cenę, byleby tylko osiągnąć cel, jakim jest oswobodzenie braci z okowów klątwy. Mimo wszystko nie jest też postacią bez wad; trochę ciężko mi przełknąć narrację (i na szczęście nie jestem w tym odosobniona; jedna z postaci książkowych też zwraca na to uwagę), że już jako 12-latka była wręcz mistrzynią w zielarsko-uzdrowicielskim fachu i do tego ludzie bez zastrzeżeń stosują się do jej zaleceń. No ale raz, że to fantasy, dwa, że baśń, jestem w stanie przymknąć na to oko.
Spośród pozostałych bohaterów na przód wysuwa się Rudy. Osobiście nawet polubiłam tego Bryta - niby młody (nie, żeby ogólnie bohaterowie nie byli młodzi; cała siódemka rodzeństwa to jak dla mnie ma jeszcze mleko pod nosem; choć oczywiście biorąc poprawkę na realia, nie są już takimi znowu dziećmi), a jednak ma głowę na karku. I cierpliwość do dziewczyny z wrogiego ludu, która nie odzywa się ani jednym słowem i tylko wiecznie kaleczy swe ręce, by stworzyć koszule... Bardzo mi się podobała relacja między nim a bohaterką i to, jak się rozwijała. Powoli, małymi kroczkami... Na plus w tej pozycji jest również więź pomiędzy rodzeństwem; spodobała mi się też idea, iż każde z nich otrzymało dar od matki. Tym samym każde z całej siódemki jest na swój sposób wyjątkowe.
Niektórych, zapewne mogą drażnić dłużyzny - jak wspomniałam, jest to powolna historia, a co za tym też idzie, mamy do czynienia z niemałą liczbą opisów. Mi to bynajmniej akurat nie przeszkadzało, zresztą, i tak cała lektura wciągnęła mnie tak, że naprawdę ciężko się było oderwać. Subtelna magia, czarowny lud, klimat Celtów - miód na moje serduszko, nawet jeśli mocno zapłakało nad losem czworonoga. Jednocześnie nie mogłam pozbyć się skojarzeń z Mgłami Avalonu autorstwa Marion Zimmer-Bradley; pod kątem stylu prowadzenia historii i klimatu są dość podobne.
Podsumowując - jeśli macie coś pilnego do zrobienia, to może ta książka nie jest najlepszym pomysłem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz