Jak najlepiej zacząć urlop? Hm, jakoś tego nie łączę z lekturą o jakże wdzięcznym tytule... A tu proszę, wpadła w moje ręce (dzięki uprzejmości niezrównanej Kagi) i - prawie całkiem dosłownie - została pochłonięta w jeden wieczór. Czyli nie dość, że na początek urlopu, to i na dobranoc. Choć tyle, że koszmarów z tego nie było; nie powiem, treść Jak usunąć wujka z podłogi? bardzo przemawiała do wyobraźni. Przy okazji wywołując na mej facjacie miny pełne odrazy - podobno, bo przed lustrem to nie siedziałam, więc sami rozumiecie...
Niestety wiedza o tym, jak tego nieszczęsnego wujka usunąć z podłogi nie jest czymś, co dostaliśmy, biorąc tę nieszczególnie długą książkę do rąk. Ale wujka cieknącego po ścianach - to już i owszem. Zmierzam do tego, że na dobrą sprawę nie pozyskamy tu wiedzy, co dokładnie należy zrobić (z pominięciem wezwania wyspecjalizowanej firmy; uwaga: zdecydowanie nie może to być zwykła firma sprzątająca, jakich wiele, bo nie będzie w stanie wyczyścić mieszkania tak, aby kolejnym lokatorom nic nie groziło), ale za to zaznajomimy się z tym, jak wygląda rozkład ludzkiego ciała i jakie są jego skutki. Tak, zdecydowanie nie jest to lektura dla wrażliwych. Ciasteczka lepiej odłożyć na bok, bo zapewne dość szybko postanowią wrócić, ewentualnie - w najlepszym przypadku - stracić smak.
Na "podłogowego wujka" składa się zbiór różnych historii. Dokładniej rzecz ujmując, pozycja ta przybrała formę wywiadu z paroma osobami, którym prowadząca rozmowę oddaje głos. I w miarę czytania zostaje tylko trzymać się za głowę, bo włos się jeży i to tak, że jest gotów wsiąść w pierwszą lepszą rakietę, byleby tylko opuścić ziemską orbitę. Brzmi absurdalnie? Cóż, sama wizja sprzątania po zgonach mierzy się z większymi absurdami. Choćby z tego względu, że te sprawy na gruncie polskiego prawa nie są uregulowane. Powtórzę. KWESTIE SPRZĄTANIA PO ZMARŁYCH NIE SĄ UREGULOWANE PRZEPISAMI. I robi się tu i smutno, i straszno. XXI wiek z jego wszystkimi osiągnięciami - mamy wiedzę (i łatwy dostęp do niej), jak niebezpiecznie się robi, gdy denat już sobie dobrą chwilę leży i, co gorsza, radośnie cieknie... Dość wstrząsająca jest informacja o tym, że minister zdrowia - w temacie braku procedur sprzątania mieszkań czy bloków po rozkładzie - stwierdził, że nie ustosunkuje się do problemu, bo go nie zna. A problemu nie zna, bo go nie ma. No tak, zdecydowanie nie ma problemu - poznajemy tu przecież historie, w których zmarły odkryty po długim czasie, ale problemu nie ma i już. I co z tego, że takich sytuacji będzie coraz więcej - bo społeczeństwo się starzeje, bo zanikają więzi międzyludzkie, bo większość pilnuje własnego nosa i się nie zainteresuje, że od jakiegoś czasu sąsiada nie widać. Ale problemu nie ma i już. Koniec, kropka, proszę się rozejść, nie ma o czym tu rozmawiać. Zakrawa to wręcz o skandal; aż żal, że nie odbiło sę szerszym echem. No, chyba że jednak coś było, a ja żyję po gigantycznym kamieniem i nic o tym nie wiem.
Kończąc bulwers: w wujku poznajemy różne oblicza śmierci. Samobójczą, we własnym łóżku, nie zapomniano również o zbieraczach. Obojętnie, czy mowa o kimś, komu pociąg uciął głowę czy też został "radośnie" przecięty na pół, opcjonalnie rozsmarował swój mózg na ścianach (wymieniać można długo) - miejsce zgonu należy wysprzątać. I w zależności od tego, jak długo dany delikwent sobie leżał, wytacza się lżejsze bądź cięższe działa. Bo jak ktoś krótko leży, to trochę mało ma czasu na odwiedziny u sąsiada z dołu czy tam zespolenie się z podłogą... Tak że tak: zaznajamiamy się tu z tymi aspektami śmierci, o których na co dzień się nie mówi. Oraz z całym mrowiem robactwa. Serio-serio. Z zachowaniami społeczeństwa - niekoniecznie chwalebnymi - również. Aż czasem wstyd, że każdy jeden mieni się "człowiekiem"...
Całość jest podana w przystępnej formie. Jak wcześniej wspomniałam, jest to upchnięte w ramy wywiadu i nie zetkniemy się tu z nadęciem oraz patosem. Za to czasem zdarza się uśmiechnąć po tym, jak już człowiek złapał się za głowę... Bo żur (i nie mówię tu o zupie w garnku), bo ogrom ludzkiej znieczulicy, bo prawne absurdy i tak dalej. Nie jesteśmy też zasypywani milionem terminów, których nie da się zrozumieć bez zapuszczenia żurawia do słownika czy też w internety; nie przyprawia też o ziewanie i nieprzemożną chęć drzemki. Wszystko też jest tłumaczone - co, jak, dlaczego, dzięki czemu można zrozumieć, dlaczego coś jest niebezpieczne.
Nie da się nie zwrócić uwagi na to, jak książka została wydana. Czcionka - duża, co w teorii jest plusem dla starszych oczu, ale jednak mogłaby być ciut mniejsza. No i cytaty - całkiem zbędne, bo wyjęte z dopiero co przeczytanego tekstu i zajmujące całą stronę. Gdyby to było coś dodatkowego, bonusowe informacje, to jeszcze, a tak... tak to jednak mamy do czynienia ze sztucznym napompowywaniem objętości. Co trochę dziwi w dobie stosowania coraz cieńszego papieru, byleby tylko uciąć koszty. Uderzył mnie też dość poważny błąd (bo jeszcze ktoś sobie pomyśli, że tak jednak można i potupta czym prędzej): (...) idzie na L4 od psychologa. Nie, psycholog NIE jest lekarzem i NIE ma uprawnień do wystawiania zwolnień lekarskich (ZLA; L4 to pieśń przeszłości).
Reasumując - może i nie nauczymy się, jak zeskrobać kogoś z podłogi, ale mamy możliwość zerknięcia na tę stronę, o której zazwyczaj się nie mówi i nie słyszy. Czy warto się zapoznać z tą pozycją? To zależy, czego od niej chcemy. I czy mamy odpowiednio silną psychikę, żeby przetrawić szokogenne, nieupudrowane nijak szczegóły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz