Tytuł oryginalny: Fire and Blood
Seria: Historia Targaryenów (1.1 i 1.2)
Książka na LC - cz. 1
Książka na LC - cz. 2
Seria: Historia Targaryenów (1.1 i 1.2)
Książka na LC - cz. 1
Książka na LC - cz. 2
Raczej nie jest dziwnym zjawiskiem fakt, że gdy wychodzi głośna produkcja - czy to mowa o filmie, czy serialu - oparta na książce, to rzeczona książka zyskuje na uwadze. Czy podobnie było ze mną? Tak i nie. O literackim pierwowzorze dowiedziałam się, gdy zaistniał już pierwszy sezon Rodu smoka (który, swoją drogą, śledziłam z zapartym tchem), ale sama lektura... hm, powiedzmy, że musiała nabrać mocy urzędowej.
Oraz doczekać się sprzyjających okoliczności. Za przypadek akurat uważam fakt, że zbiegło się to z premierą drugiego sezonu wspomnianego serialu, co nie zmienia faktu, że ostatecznie zaznajomiłam się z pozycją o jakże wdzięcznym tytule. Takim... bardzo targaryenowskim, a może właściwszym będzie stwierdzenie, że westeroskim? Wszak dobrze pamiętam, że już w samej sadze Pieśni lodu i ognia krwi i ognia nie brakowało. Westeros jest krainą, w której krew się leje na prawo i lewo... Nie, to nie tak, że żaden znany mi kraj - i mówię tu też o świecie realnym - nie został wykuty w ogniu (niekoniecznie smoka) oraz skąpany we krwi. Po prostu... w prozie Martina ta krew leje się bardzo gęsto - prawdopodobnie, gdybym miała zrobić ranking, to znalazłaby się na podium.
W każdym razie, Ogień i krew nie jest typową książką, o jakiej się myśli na co dzień. Nie ma tu konkretnej fabuły, brakuje typowej konstrukcji powieści (zawiązanie akcji, rozwinięcie, kulminacja, zakończenie). Mamy bowiem do czynienia nie z powieścią, ale kroniką opisującą wydarzenia sprzed znanej nam już historii sagi Pieśni lodu i ognia. Czytamy o przodkach znanych nam bohaterów. Stąd mam lekki zgryz: jak w ogóle podejść do recenzowania takiej pozycji?
Przede wszystkim, śmiem twierdzić, że zbiorczo (i raczej krócej niż dłużej), bo skupianie się na każdym tomie z osobna delikatnie mija się z celem. Jedno kronika i drugie kronika, i choć swoim zakresem obejmują inny okres panowania Targaryenów, to są ze sobą ściśle powiązane. I nie, czytając Ogień i krew nie dotrzemy do czasów znanych nam już z Pieśni Lodu i Ognia.
Jak na kronikę przystało, próżno tu szukać dialogów, choć oczywiście są cytowane słowa poszczególnych postaci. Widać też, że to dzieło nie powstało na bieżąco, tylko po latach; autor (nie mam tu na myśli Martina, tylko autora-narratora, czyli arcymaestera Gyldayna, którego słowa oficjalnie czytamy) często odwołuje się do innych dzieł, na podstawie których sporządza swoją relację, w próbie zrekonstruowania rzeczywistych wydarzeń. Siłą rzeczy dostajemy bardzo suchy opis tego, co się działo - z mojego punktu widzenia to nawet dobrze, bo o wiele trudniej zżyć się z postaciami. Zapewne można pomyśleć: ale przecież Martin już nas przyzwyczaił do tego, że ledwo się kogoś polubi, to zaraz ginie! Niby tak, ale... zestawiając Pieśń Lodu i Ognia oraz Ogień i krew, to o wiele więcej złego losu (co jest przeogromnym eufemizmem) znajdziemy właśnie w kronikach...
Pierwszy tom nie jest aż tak bardzo krwawy (nie łudźcie się jednak - nie napisałam jest bezkrwawy); w nim zapoznamy się z osobą Aegona Zdobywcy, czyli pierwszego Targaryena w Westeros, który dokonał podboju i dał początek dynastii. Innymi słowy mówiąc - poznajemy same początki królestwa znanego z Pieśni, w tym i... tak, jak najbardziej jest mowa o smokach. Również i o Balerionie Czarnym Strachu, ostatniej istocie pamiętającej starą Valyrię...
Jak to z władzą bywa - pociąga niejednego. A gdy jest dziedziczna - tym bardziej zaczynają się niesnaski i tarcia. Bo czyje prawo do zasiadania na tronie lepsze? Stosować zasadę stopnia pokrewieństwa, a może liczy się kolejność urodzenia? I tak dalej, i tak dalej; innymi słowy mówiąc: dopóki żył Zdobywca, to nie było problemu. A potem zaczyna się szarpanina o jego schedę, mniej lub bardziej gwałtowna; władza to przechodzi na jednego syna, potem drugiego, potem wraca do innej linii... i tak to powoli się toczy. Do czasów znanych z serialu i jeszcze dłużej. Lekka dygresja - materiał zawarty w kronikach jest dość oszczędny, ale też jednocześnie zawiera w sobie tyle treści, że pierwszy sezon jest całkiem wiernym odwzorowaniem tego, co zostało zapisane w literackim pierwowzorze.
A potem - w drugim tomie Ognia i krwi - zaczyna rzeź. I to taka, że wręcz odechciewa się oglądać serial. Nie, nawet nie chodzi o to, że postacie poumierały, tylko o sposób, w jaki rozegrał się cały Taniec smoków. Ładna nazwa, jakże nieoddająca bezmiar tragedii... nie tylko członków samego rodu Targaryenów, ale i wszystkich, którzy w ten czy inny sposób brali w tym udział. Smoków zresztą też; tych mi było najbardziej żal - w końcu stanowiły głównie narzędzie w rękach walczących o władzę, którzy za wszelką cenę musieli postawić na swoim. Mówiłam coś o suchym opisie? To wyobraźcie sobie, jakie to wszystko musiało być potworne, że przebija się to spomiędzy wersów relacji o charakterze mocno historycznym, wypranej z emocji.
W teorii można uznać, że skoro to tylko kronika, skoro to tylko suchy opis minionych wydarzeń, to w zasadzie o kant dupy taką lekturę. Podejrzewam, że nie będą to pozycje dla każdego; bardziej po prostu dla fanów sagi, chcących bliżej zaznajomić się z historią tego świata, której fragmenty odnajdziemy na stronicach Pieśni. Powiem więcej, jak na moje oko magia tkwi właśnie w tym, że zanurzając się w zapiski arcymaestera można nagle wykrzyknąć a więc to tak! I choć kroniki siłą rzeczy są chronologicznie wcześniejsze, to... właściwie polecam czytać je dopiero po lekturze Pieśni. Bo tak, są tu poukrywane smaczki, których wagę i znaczenie można zrozumieć wtedy, gdy zna się późniejszą historię i osoby, które żyły kilkaset lat później po opisywanych wydarzeniach.
Podsumowując? Jak na coś w teorii nudnego - bo to naprawdę mocno trąci zapiskami o znaczeniu stricte historycznym, a nie lekkim czytadłem na jeden wieczór, gdzie przy okazji jesteśmy zarzucani mnogością imion i nazwisk, w czym czasem się można z lekka pogubić - lektura tegoż była całkiem niezłą przyjemnością i nawet nad nią nie ziewałam. Sporo poukrywanych smaczków daje frajdę z poszukiwań takich detali, oraz, przy okazji, zastanawiania się, czy będzie może wspomniane o tym czy tamtym. Zdecydowanie dużym plusem jest to, że mimo takiej formy narracji i tak odczuwa się grozę opisywanych wydarzeń, mimo że przecież są mocno okrojone z informacji, jakie zwykle otrzymujemy od wszechwiedzącego narratora trzecioosobowego, ewentualnie pierwszoosobowego (oczywiście ten już nie jest wszechwiedzący). I tak jak wspomniałam przed chwilą, choć jest to pozycja chronologicznie wcześniejsza, to zdecydowanie lepiej zająć się nią w dalszej kolejności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz