Niech was nie zmyli opis książki sugerujący, że nie jest to pozycja nieprzynależąca do szeroko pojętego gatunku fantasy. Bo w pewnym sensie jest i nawet wytłumaczę, dlaczego, choć nie na samym początku. W każdym razie - i tak stoi oczko wyżej niż jakże cudowna Princesa, mimo iż okładka dumnie krzyczy, że Icebreaker jest hitem tłuk-tłoka. A coś, co jest hitem tłuk-tłoków czy innych wattpadów w mojej hierarchii zdecydowanie stoi bardzo nisko, bo bynajmniej nie należy się spodziewać literatury wysokich lotów.
Z tym podejściem nie zawiodłam się i teraz - w zasadzie książeczka na jedno popołudnie, do przejrzenia i zapomnienia praktycznie natychmiast. Nic odkrywczego, nic pouczającego, głównie do westchnięcia, pokręcenia głową i ostatecznie umieszczenia w wychodku jako zapasowy papier toaletowy. Nie żartuję. Tak że na ten moment nie przewiduję kolejnego zetknięcia się z twórczością pani Grace (gdzie nazwisko, jak dowiadujemy się ze strony autorki, nie jest prawdziwe. Imię jest. Niemniej trochę mnie zastanawia, że informacji o pisarce w internetach jest jak na lekarstwo... ale dobra, mniejsza, oceniam twórczość, nie twórcę), no, chyba że jednak zostanę do tego sprowokowana...
Ale - do brzegu. I uwaga na nisko latające spojlery! Bo tych będzie dużo.
Fabuła Icebreakera... i tu musiałam się zastanowić. To coś w ogóle miało jakąś fabułę? No dobrze, powiedzmy, że da się coś z tego wyłuskać, choć "fabuła" to może ciut za duże słowo. Pozycja ta opowiada o amerykańskich studentach na uczelni w Maple Hills. Ktoś doprowadził do zniszczenia uczelnianego lodowiska, na którym ćwiczyli hokeiści, więc - tragedia wielka - władze rozkazały łyżwiarzom figurowym podzielić się swoim lodowiskiem. Po prostu wielka tragedia, Anastasia - łyżwiarka z aspiracjami olimpijskimi - się wścieka, Nathan - kapitan hokeistów - próbuje ją udobruchać, zaprasza na imprezę i panienka łaskawie się na niej pojawia. Zechciało się jej do toalety, szarmancko zaproponował jej swoją własną, prywatną, a potem mamy zaszczyt zapoznać się z dramą - sceną zazdrości - urządzoną przez Aarona, łyżwiarskiego partnera Anastasii. Dramę totalnie z 👺, bo przecież nie dość, że nie jest jej chłopakiem, to i sama dziewczyna się deklaruje, że jest całkowicie wolna. Co wcale jej nie przeszkadza w posiadaniu kumpla od 👉👌 (ja tam nie oceniam, Aaron najwyraźniej ma inne zdanie w temacie prowadzenia się partnerki w sporcie i jednocześnie współlokatorki. Tak. Mieszkają razem, w komplecie z Lolą, przyjaciółką bohaterki) i generalnie w byciu seksualnie wyzwoloną. Przynajmniej, można rzec, robi to z głową, z zabezpieczeniem, a nie po szczeniacku na hurra.
Ale, ale, wracając do fabuły. Mija czas, kolejna impreza i... od słowa do słowa mamy 💋🍑, i to jeszcze zanim licznik stron pokazał mi liczbę 50 (spokojnie, goręcej w zasadzie już robi się dosłownie po kilku stronach książki, tylko nie między główną parą tej pozycji). A potem panienka ucieka. I tak to się generalnie kręci; tu dramka, tam dramka, Aaron strzela foszki i działa na szkodę własnej partnerki sportowej, Nate wdziewa zbroję rycerza... tak czy siak wszystko zmierza do jednego punktu: oszałamiająco piękna łyżwiarka schodzi się z cud-chłopcem hokeistą mimo jej związkofobii. Tak, bo panienka w związku przecież być nie chciała...
Podejrzewam, że gdybym miała Icebreakera w wersji papierowej, to skończyłby jak Princesa. Czyta się szybko, owszem, styl też sam w sobie w miarę przyjemny i lekkostrawny, co nie skutkuje męczeniem książki przez x czasu, strona po stronie, bo aż zęby bolą. Choć te i tak chwilami bolały. Przez bohaterów.
Anastasia jest dziewczyną z... w pewnym sensie manią kontroli. Wprawdzie jest to niby później wyjaśnione, ale no, patrzenie na to, że nawet seks ma wpisany w organizer, przyprawia o chęć plaśnięcia w czoło. Każdy dzień, każda chwila rozpisana co do minuty... A ja mam takie: to tak się da? Oraz: czy to na pewno jest zdrowe? Pewnie, zorganizowanie sobie czasu to dobrza rzecz, ale jednak odrobina umiaru byłaby najzwyczajniej w świecie wskazana. Ale, wspomniałam, że jest związkofobem? Brakuje tylko tatuażu na czole, żeby oznajmiać to wszem wobec. A Nate? Dzieciak bogatego ojca, który niekoniecznie potrafi utrzymać 👃 w gaciach. Tak, wcale a wcale nie poznajemy go w momencie, kiedy budzi się po imprezie obok dziewczyny, której - uwaga - nie chciał przelecieć. Co tu się odwaliło? Tak bardzo unikał tej konkretnej laski, żeby i tak skończyć z ną w jednym łóżku? Brak jakiegokolwiek rozsądku i ten fakt zecydowanie sprawia, że trudno mi przyjąć malowany przez autorkę obraz kapitana hokeistów jako tego wspaniałego mężczyzny rodem z marzeń. Ten oraz jeszcze jeden: facet cechuje się zaborczością, od której zapala mi się czerwona lampka. Aaaa no i oczywiście WIELKI ZŁY w osobie Aarona. Zaborczy, foszasty, ale jednak bardzo długo określany jako "fajny kumpel". Aż dziw, biorąc pod uwagę, że miał pretensje totalnie z dupy i... tak, doprowadzał do niedożywienia Anastasii. Bo "za ciężka". Typie, drugie tyle na siłowni wyciskasz...
W tle mamy nakreślone pi razy drzwi sylwetki bohaterów drugoplanowych. Ryan zdecydowanie jest jedynie tylko po to, żeby bohaterka miała swoje chwile uniesień; mamy Lolę, dla której tabu chyba nie istnieje, z drużyny hokejowej najlepiej pamiętam Russa (też nie potrafi utrzymać 👃 w gaciach) i Henry'ego. I w sumie to ten chłopak wzbudził najwięcej mojej sympatii - gdybym mogła, to bez mrugnięcia okiem zamieniłabym go miejscami z Nathanem. Serio, serio - ten jego niezbędnik dla kobiet? Po prostu złoto.
Niemniej, czy to plan główny czy poboczny, nie stwierdzam w postaciach szczególnej głębi. Owszem, pani Grace próbowała im jakąś nadać, ale w ostatecznym rozrachunku średnio to kupuję. Aaron jest zły, bo tak (ta, zasłania się problemami rodzinnymi, ale jak dla mnie, to mamusi wyśliznął się z kocyka, jak bajtlem był; innymi słowy - nie, nie jestem przekonana ani na jotę do przedstawionego tłumaczenia), Anastasia rozpisuje każdy dzień w organizerze, a Nate robi za troskliwego misiaczka. Nie wiem, może lepiej by to wszystko wyszło, gdyby nie było aż tak parno i duszno? Co krok idzie się potknąć o bardzo pracowite pieczenie keksu, a trzymanie 👃 w portkach wydaje się być koniec końców zadaniem wręcz nadludzkim. I nie mogę powiedzieć, żeby cała historia mnie w jakiś sposób zaskoczyła. Zły? Jest. Dramy? Są. Wielkie nieszczęście grożące szczęściu? Też jest. Wpadka? A jakże. Oczywiście żaden problem, dziecko chciane, już kochane i tak dalej, a ja mam takie... a weźcie mi dejcie książkę, w której w końcu wpadkę biorą za kark i robią z nią porządek, a nie pudrują i przedstawiają jako coś pięknego!
Co prowadzi do... tak, pojawiają się tu trudniejsze tematy. Adopcja, relacje z rodzicami, terapia. Toksyczne relacje. Fajnie, że pisarka próbuje pokazać, że nie zawsze jest różowo - nawet w rodzinach, gdzie pieniędzy jest po sufit - jak i również podkreśla, że nie wszystkie zachowania są w porządku. Że zgoda jest bardzo ważna. I że pewne rzeczy trzeba robić z głową na karku. Szkoda tylko, że to przesłanie jednak dość porządnie podkopuje zdanie Naczytałyśmy się wystarczająco dużo romansów i naoglądałyśmy wystarczająco dużo kiepskich komedii romantycznych, aby wiedzieć, że uwielbiamy zaborczych mężczyzn. Gdzie raz, kiepskie komedie romantyczne nieszczególnie powinny służyć za wzór, dwa - odrobina zaborczości może i jest wskazana, ale jednak: umiar. Tego mi trochę zabrakło, zwłaszcza w połączeniu z czymś, co śmiem określić jako nadmierna troskliwość aka wsadzanie nosa tam, gdzie nie proszą.
A i byłabym zapomniała o najważniejszym. Dlaczego to jest pozycja, którą można włożyć między bajeczki, mimo że próżno szukać tu elfów, smoków i brodatych czarodziei? Choć różdżek w zasadzie to mamy aż w nadmiarze... Tak, jak wcześniej pisałam, tu jest bardzo duszno i parno. Ona piękna i ciasna, on przystojny i hojnie obdarzony. I oczywiście każdy dotyk to czysta rozkosz, jakżeby inaczej. A orgazmy lecą na prawo i lewo, aż dziw, że jeszcze czegokolwiek można dotknąć w pomieszczeniach, w których przebywają bohaterowie. Serio-serio.
Podsumowując - jak ktoś chce zwykłego romansu, to nie polecam. Pornhuba w wersji pisanej? Ok, o ile macie cierpliwość do kiepskiej jakości opisów pieczenia keksu (choć też muszę przyznać, że widziałam gorsze), ale no - Icebreaker zdecydowanie jest typowym przedstawicielem książek o nieprzetłumaczonym tytule. Innymi słowy mówiąc - literatura nie najwyższych lotów, na jeden raz, do szybkiego zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz