Chyba powinnam porzucić nawyk wędrowania do wanny wraz z czytnikiem, zwłaszcza gdy dopiero co na tapet została wzięta papierowa książka. Wiadomo, papier jest bardzo ryzykowny, czytnik trochę mniej, ale... tak, tak to się kończy. Zarwaną nocą. I generalnie bardzo szybko przeczytaną pozycją...
Tym razem oko mi się zawiesiło na Pokrzywa i kość autorstwa T. Kingfisher, a właściwie Ursuli Vernon, z którą już się zetknęłam przy okazji Wypieków defensywnych i... wygląda na to, że jeszcze bliższe zaznajomienie się z twórczością tej autorki jest bardzo kuszące.
Jak na kogoś, kto zajmuje się opowiastkami dla dzieci przystało, w tej pozycji wracamy do źródeł. Do opowieści z dzieciństwa, tyle że wtedy - przynajmniej z mojej perspektywy - historie takie postrzega się zupełnie inaczej. Jak i sam świat zresztą; wtedy nie był taki wielki, straszny... mając te kilkadziesiąt lat więcej na karku idzie się złapać za głowę w niemym przerażeniu, że niektóre bajki postrzegało się jako... hm, urocze? Godne marzeń o wcieleniu się w bohaterów? Mniejsza, grunt, że wtedy odbiór był pozytywny. A teraz... teraz, gdy przez ręce przewinęła mi się ta pozycja, zrozumiałam (no bo przecież nie rozmyśla się o bajkach na co dzień...). Dzieciństwo zrujnowane, jak to się mówi.
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, było sobie małe królestwo. A w nim - trzy siostry, księżniczki. Jak to z królestwami bywa, te większe ostrzą sobie zęby na mniejsze, żeby powiększyć swoje terytoria, zdobyć zasoby i tak dalej. I jak to bywa - uniknięciu takiego losu służą sojusze zawierane przez mariaże. Najstarsza z sióstr została wydana za księcia - i szybko zmarła. Kolejna - również, za tego samego osobnika. A trzecia? Trzecia trafiła do klasztoru - oficjalnie - w obawie przed tym, że powije wcześniej syna, co stworzyłoby ryzyko wysunięcia roszczeń do tronu. I tą trzecią właśnie jest nasza bohaterka, Marra, prawie zakonnica. Pół życia spędzonego w klasztorze, żeby się z niego wyrwać w poszukiwaniu ratunku dla własnej siostry. Bo nie, książę Północnego Królestwa, Vorling, wcale a wcale nie jest małżonkiem ze snów. Wręcz przeciwnie. Wszyscy wiedzą, nic nie robią - nie ma wyjścia, trzeba zebrać drużynę (dosłownie) i wyruszyć w drogę... Albo i odwrotnie?
W teorii historia, jakich wiele. Historia, jaką może sami znacie - z autopsji bądź z otoczenia (czego nie życzę, naprawdę). Historia zapewne niewiele młodsza od świata, zamknięta w ramach znajomych baśni. Tyle że tu nie mamy morałów z czapy wziętych ("nie należy zbytnio przejmować się tym, jeśli nawet przez dłuższy czas nie udaje się nam zrealizować swoich pragnień, celów i marzeń. Jeśli czegoś naprawdę chcemy i jest to rzecz pozytywna, los da nam ją w najbardziej odpowiednim dla nas momencie" - autentyk, trafiłam na to w poszukiwaniu oryginału, dla odświeżenia pamięci), nie fruwają tu smoki, a bohaterskie czyny nie są sławione wszem wobec i nie stawia się pomników ze złota. Ale jest magia, matki chrzestne, upór i wola przełamania fatalnego losu.
Nie dla siebie, dla siostry.
I kościany pies. Jak na psiarę przystało - skradł mi serce absolutnie i nieodwołalnie. Niby to nie miało prawa się stać - ot, sterta kości powiązanych drutem, zadanie nie do wykonania, ale ostatecznie: powstał i brak choćby odrobiny ciała nie umniejsza psowatości Kościpsa. Bo choć jest szkieletem (niczym te w sali do biologii), to nawet po śmierci pozostaje na wskroś psem. Psem uroczym, psem wiernym, psem, który sprawiał, że mimowolnie się uśmiechałam. A pozostali bohaterowie...? Mamy starszą panią, pożegnuchę, kojarzącą się z wiedźmą z chatki na kurzej stopce. Tyle że trudno nazwać ją wiedźmą (choć niewątpliwie ma pewne dary), a kury... hm... nie ma to jak kura-demon, nieodłączny towarzysz! Mamy też i matkę chrzestną, obdarzającą dzieci błogosławieństwem; ba, pojawia się również i Fenris, wyciągnięty z goblińskiego targu... każdy ma coś za uszami, każdy ma swoją historię.
Nie nudziłam się, ale też nie mogę stwierdzić, żebym czuła się szczególnie zaskakiwana. Opowieść rozwija się bez szczególnego pośpiechu, czasem cofamy się w czasie, by zaobserwować minione wydarzenia, które ostatecznie doprowadziły Marrę do wzięcia spraw w swoje ręce. Czy jest przewidywalna? Cóż, baśni mają swoją logikę, nawet jeśli mówimy o retellingu, o wiele mroczniejszym od oryginałów. I zgodnie z nią - nie bardzo widzę tu miejsce na szokujące zakończenie, nawet jeśli to, z którym mamy tu do czynienia, jednak trochę odbiega od "żyli długo i szczęśliwie". Jakby... jest takie brzydkie słowo, "konsekwencje". I ma ono swoje zastosowanie.
Pisarka sprawnie operuje piórem - niewątpliwie w tym też zasługa tłumaczki, że nie powstał niedający się czytać koszmarek, a coś, co pozwala wsiąknąć w bajkowy świat. Nie brakuje tu też pewnej dozy humoru, co ładnie okrasza całość. I nie, nie uświadczymy tu epickich walk, są tylko... niewykonalne zadania i upór, by osiągnąć swój cel.
Reasumując - wciągnęłam nosem. I jakoś tak mi smutno, że to już koniec... lecz każda historia takowy ma i nic wiecznie (nawet matka chrzestna) trwać nie może, nieprawdaż?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz