Dopiero co zachwycałam się Córką kości, na temat której rozwodziłam się tutaj. Naprawdę nie trzeba było długo czekać na to, aż dopadnę kolejną część (przy czym podpowiem, że 3 tom ma wyjść już-zaraz, bo jutro, czyli 18 października) i się w nią wgryzę. Zamiast dzikiej radości, że och-ach, jakie to jest wspaniałe, w trakcie jej czytania pojawiła się konsternacja.
A ta bynajmniej nie miała zamiaru zmaleć i zniknąć.
Ujmę to w ten sposób: nie jest to zła książka. Naprawdę. Wręcz nawet bardzo dobra, bo tylko szukałam okazji, żeby móc do niej zerknąć. Ale autorka sięgnęła po wątek, od którego – potocznie mówiąc – opadł mi 👃. I już nie jestem aż tak zachwycona jak w przypadku debiutu Stewart, a szkoda… Niemniej, wyciągnęłam z niej jeden morał: rodzicu, jeśli masz jakieś kluczowe informacje, jeśli chodzi o funkcjonowanie twojego świata – za żadną cholerę nie ukrywaj ich przed potomstwem, bo potem odbije się to wszystkim czkawką.
Zmarł Cesarz, niech żyje Cesarzowa! Po własnoręcznym dokonaniu przewrotu i znacznym skróceniu życia ojca (oczywiście oficjalna wersja jest zgoła inna), Lin obejmuje władzę w Cesarstwie Feniksa i próbuje ją utrzymać, co nie jest takie proste. Raz, że jej poprzednik nie cieszył się taką znowu miłością, dwa, Bezkostni mają swoją wizję Cesarstwa, trzy – do gry weszła jeszcze grupa konstruktów... A do tego nie, skądże znowu, wcale a wcale Lin idealistycznie nie zakończyła Festiwalów Trybutu i nie pozbywa się każdego konstrukta, jakiego tylko może. Wcale a wcale. Straciła więc argument siły, a co za tym idzie – z jakiej niby racji wyspy miałyby się podporządkowywać cesarskiej władzy? Która guano wie, jak chronić wszystkich przed Alanga i jak przeciwdziałać problemowi tonących wysp.
Tak, wyspy toną. Jelenia Głowa nie była jedyna, a to pociąga za sobą kolejne konsekwencje… Innymi słowy mówiąc: dzieje się źle. A co za tym idzie – zadanie utrzymania Cesarstwa w całości wydaje się być niemożliwe.
W Cesarstwie ponownie spotykamy się z aż pięciorgiem bohaterów, pomiędzy którymi skaczemy. Pierwsze skrzypce grają Lin i Jovis, autorka dała im najwięcej czasu „antenowego”. Losy ich wszystkich coraz bardziej się splatają, aczkolwiek zastanawiam się, czy aby na pewno wątek Phalue i Ranami jest taki niezbędny - czy książka nie zyskałaby na jakości, gdyby okroić ją o te rozdziały? Nisong (wcześniej występowała jako Piasek) pewnie też by można było obciąć, choć z drugiej strony - możemy się przekonać, że konstrukty będące z założenia tworem sztucznym, mającym ślepo wykonywać polecenia zapisane na kościach. też mogą mieć uczucia i nadzieje... Niemniej szczytem zbędności, jak dla mnie, jest tu wątek romansowy. Naprawdę. Nie wiem, może miał uwypuklić tęsknoty jednej osoby i przeraźliwą samotność drugiej, ale miałam takie... DLACZEGO? Generalnie nie, żebym była zaskoczona, bo coś mi się zdawało jeszcze w Córce kości, że coś jest na rzeczy, ale... nadzieja matką głupców, nie?
Zaczął mnie irytować Jovis - o ile w poprzedniej części nie rzuciło mi się tak w oczy, tak teraz... hm, chłopie, ty masz koło 30 czy może raczej 15 lat? Niestety nie sposób wyzbyć się wrażenia, iż jego zachowanie bynajmniej nie charakteryzuje dorosłego, odpowiedzialnego człowieka, jakim w teorii powinien już być. W teorii. Tymczasem te wszystkie jego dylematy, poczynania i procesy myślowe... nic, tylko pokręcić głową. Już prędzej jestem w stanie zrozumieć Lin, choć nad nią też idzie załamać ręce - ale w porządku, powiedzmy, że samotność się z niej już wylała i efekty są, jakie są. Tak czy siak, spośród wszystkich postaci, serce zdecydowanie kradnie Mephi (towarzysz Jovisa). Ot, łobuziak, niczym szczeniak, tyle że potrafiący mówić. I nie ukrywam, żal by mi było, gdyby dorósł i spoważniał, choć też jestem świadoma tego, że dla mężczyzny to też nie lada utrapienie.
Autorka rozwinęła - na co liczyłam - wątek Alanga. Nimb tajemnicy zaczął z nich opadać, więc w końcu się dowiadujemy, co, czym i z czym się dokładniej je. A i tak "najsmaczniejsze" Stewart zostawiła praktycznie na koniec, przy okazji fundując mi dawkę szoku. Tak, nadal do pewnych rzeczy można dojść samodzielnie, ale też pisarka potrafi konkretnie zaskoczyć, zostawiając czytelnika z takim: "a co tu się wydarzyło?". W ujęciu pozytywnym, rzecz jasna, przynajmniej jeśli chodzi o ten konkretny aspekt historii.
Po trzeci tom na pewno sięgnę, choć może nie tak od razu, bo trzeba nadgonić hałdkę zagłady. W każdym razie: Cesarstwo kości nadal jest solidną, dobrą lekturą, potrafiącą wciągnąć i zaskoczyć, nawet jeśli pojawiają się elementy uwierające niczym kamyk w bucie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz