Powrót do cudownej krainy Siedmiorzecza, do krain, gdzie stara wiara i czarowny lud wciąż jeszcze się utrzymują, choć powoli przegrywają z chrześcijaństwem naprawdę był jedynie kwestią czasu. Musiał nastąpić, choć fakt faktem - chwilę mi zajęło, zanim sięgnęłam po kontynuację Córki Lasu. Jak już wcześniej wspomniałam, Siedmiorzecze liczy sobie znacznie więcej tomów, z czego w Polsce wydane są tylko dwa (i nie mam nadziei na kolejne), przy czym... właściwie można uznać, iż Córka to całkiem samodzielna całość. Wszak zawiera w sobie całą baśń...
... więc wszyscy dalej już żyli długo i szczęśliwie. Prawda? ... prawda?
Tak nas uczą baśnie, ale prawdziwe życie bynajmniej nie kończy się w momencie, gdy dane przeciwności losu zostały przezwyciężone i do tego zawiązano węzeł małżeński, jakby miał być remedium na wszystkie przeszłe, teraźniejsze i przyszłe bolączki. Tyle że zwykle już nie zastanawiamy się nad tym, "co dalej?". Zrobiła to jednak Marillier, wykraczając poza ramy Sześciu łabędzi, dopisując ciąg dalszy. Czy równie udany, jak otwarcie serii? Moim zdaniem nadal jest to dobra lektura, ale... No właśnie. "Ale".
Okładkowy blurb na wstępie dumnie informuje, że jest to ciąg dalszy historii Sorchy, dopiero wczytując się dalej, można odkryć, iż... nie do końca. Bo to już nie jest historia Sorchy, dziewczyny, która poświęciła się, by uwolnić swych braci z jarzma klątwy, tylko jej córki, Liadan. Jej życie - tak jak i rodziny - biegło już dość ustalonym trybem, do czasu, gdy okazało się, że starsza siostra przekroczyła pewne granice (i cóż, że jedną z nich całkiem nieświadomie...?), w związku z czym należało ją szybko wydać za mąż. Liadan wyjechała, by towarzyszyć Niamh w podróży do mężowskich włości i... z uwagi na uzdrowicielskie zdolności została porwana przez członków bandy Malowanego Człowieka. Najemnika bez jakiegokolwiek honoru, zdałoby się, osoby, której lojalność przynależała do tego, kto zapłacił. Do tego wtrącają się siły starsze niż czarowny lud, a proroctwo o dziecięciu nie z Erin i nie z Brytanii wisi nad głowami...
Córka lasu była historią nieporównywalnie bardziej bolesną niż Syn cieni. Pamiętam, że bywały chwile, iż musiałam po prostu odłożyć książkę, choćby na parę sekund, by ochłonąć. Tu tego nie odczułam, co nie znaczy, że nie osunęłam się w świat Siedmiorzecza od pierwszej strony. Bo owszem, historia nadal wciąga, a autorka nadal czaruje, słowami malując niezwykle piękne obrazy. Tak samo jak czarowny lud nadal tka swoje sieci, tylko że Liadan, w przeciwieństwie do Sorchy, twardo podąża swoją ścieżką. Może i tak miało być; skoro istnieje poza wzorem, to dlaczego miałaby karnie zginać kark? Tylko mimo wszystko, w obliczu wszystkich historii, jakie są opowiadane, jakoś tak mi po prostu żal... żal, że zakończenie było inne, niż bym chciała.
Liadan, choć wdała się w matkę (w zasadzie jest jej kopią - uzdrowicielka i zna wszelkie opowieści...), mimo wszystko w ostatecznym rozrachunku nie jest Sorchą. Tak, też jest twardą kobietą, z podniesionym czołem obierającą swą drogę i jestem całkiem pewna, że gdyby trzeba było, to też potrafiłaby się poświęcić. Ale nie, los nie każe jej dać z siebie aż tyle, ma zupełnie inne zadanie do wykonania... Nie powiem, zdarzały się chwile, kiedy miałam ochotę nią potrząsnąć, nie mówiąc już o facepalmie w jednym momencie; z drugiej strony - bez tego historia musiałaby wyglądać zgoła inaczej. Sorchy, którą bardzo polubiłam, w tej książce jest naprawdę niewiele i nie, nie ma co liczyć na to, że pojawi się w kolejnej części, nie tylko dlatego, że traktuje ona o jeszcze kolejnym pokoleniu rodu z Siedmiorzecza. Bardzo brakuje mi mocniej zaznaczonej obecności Finbara, czuję też trochę niedosyt Conora (i, jak się okazuje, nawet mądry druid popełnia niewybaczalne w ostatecznym rozrachunku błędy. Och, gdybyś tylko nie milczał tyle lat...). Na pierwszy plan, choć jednocześnie jest wielkim nieobecnym, wysuwa się Malowany Człowiek. Początkowo jawi się jako zwykły bandyta, jednak kiedy opowieść odsłania kolejne warstwy, przekonujemy się, że nie do końca jest tak, jak początkowo się wydawało. Cóż, ocenianie po pozorach i te sprawy, czyż nie?
Nie można powiedzieć, że wśród drugoplanowych bohaterów nie dzieje się nic - jest wręcz przeciwnie, choć nie da się ukryć, że bardziej wolę postaci z gromadki oficjalnego antagonisty niż "tych dobrych". Barwna (nawet całkiem dosłownie) banda bez przeszłości, bez imion, a jednak stworzyli coś trwałego. I nie są pozbawieni marzeń o przyszłości.
Historia ponownie płynie dość niespiesznie - mi osobiście to nie przeszkadza, bo moim zdaniem między innymi w tym tkwi magia Siedmiorzecza. W powolności oraz bardzo wyraźnym wpływie dawnych Celtów. Jak wcześniej wspomniałam - Syn cieni nie boli aż tak, ale też może to po prostu tylko ja? Możliwe więc, iż co wrażliwsi mocniej odczują siłę słowa pisarki. Nadal przebija swego rodzaju tęsknota, melancholia, gdzieś z tyłu pozostaje poczucie, że jednak w cieniach kryje się coś złego... i nawet nie chodzi o to, że jest mówione wprost: siły zła się budzą.
Technicznie: jakbym nie wiedziała, że to Papierowy Księżyc, to bym w to mogła nie uwierzyć, ewentualnie po prostu nastąpił moment, w którym jakość im zjechała i uczynili z tego swój znak rozpoznawczy; musiałabym poprzeglądać solidnie to, co mam na półkach. Zmierzam do tego, że wydanie jest bardzo poprawne, wyłapałam chyba aż jeden błąd w zapisie, więc pod tym kątem poziom jest bardzo wysoki.
Reasumując, Syn cieni w moim odczuciu stoi nieco niżej niż poprzedni tom; nadal mam chęci do zaznajomienia się z dalszymi losami Siedmiorzecza, niemniej w tej chwili już po prostu nie wierzę, że w Polsce zostanie wydana kontynuacja, a już na pewno nie nakładem Papierowego. Wydawnictwo od dłuższego czasu jest nieaktywne i nieszczególnie widzę, by coś się w tym temacie miało zmienić. W każdym razie - nadal to jest bardzo przyjemna lektura, do której lepiej nie siadać, jeśli ma się coś do zrobienia w najbliższym czasie, bo naprawdę bardzo łatwo jest zatopić się w nurcie tej historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz