Nie do końca jestem pewna, czy to jest powód do chwały - czy też może wręcz przeciwnie - ale pojęcie romantasy do niedawna było mi całkiem obce. I pewnie takim by ostatecznie pozostało (częściowo, bo nastał w końcu moment, w którym usłyszałam o tym podgatunku fantastyki, ale jednocześnie było mi daleko do sięgnięcia po coś, co określano tym mianem), dopóki... cóż. Jeśli ktoś czytał poprzednie wpisy na tym blogu, to nie będzie zaskoczony, że ponownie odwołuję się do Fantastycznej Karczmy... tak, tak, to jest niekończące się źródełko, z którego biją kolejne tytuły lądujące na hałdzie zagłady. Hańby. Jak kto woli. Ale, do brzegu - zetknięcie się z Fourth Wing na tym gruncie nieszczególnie wzbudziło me zainteresowanie. Pośmiać się przy fragmentach - jak najbardziej. Ale brać się za całość? Nope.
To podejście kazała mi jednak zweryfikować pewna rozmowa. Hm. Z jednej strony - nie, nie ma sensu, głupie to jak but. Z drugiej - dobrze napisana książka, choć bazująca na schematach. I masz, babo, placek. Dobry czy niedobry - oto jest pytanie. Mogłabym przemierzać przestworza internetów, by wydać ostateczny werdykt, ale... po co, skoro i tak nie zastąpi to "własnoocznego" przeczytania? Tak więc, korzystając z uroków urlopu, przeniosłam się do świata pełnego smoków...
Pół roku - dokładnie tyle czasu miała bohaterka, aby przygotować się do sprawdzianu decydującego o tym, czy przeżyje i dołączy do Kwadrantu Jeźdźców, by stać się członkinią elity. Szczegół, że bynajmniej tego nie chciała, że szykowała się do roli skryby, że pół roku treningów jest niczym wobec faktu, iż niektórzy szykowali się do tego dnia praktycznie całe życie... Szczegół - bo matka bohaterki, generał, zdecydowała, że Violet ma zostać jeźdźcem smoków. I koniec, kropka. Nieważne, że jest krucha i ciągle doznaje kontuzji. Nieważne, że miała inne marzenia - pani matka wyraziła wolę, od której nijak nie da się odwołać. A żeby było weselej, Violet natyka się na syna tych, za których śmierć odpowiada jej własna matka. Wesoło, nie ma co, bo kto by tu oczekiwał buzi-buzi na dzień dobry?
Edukacja na Wojskowej Uczelni w Basgiacie nie należy do najłatwiejszych, a co dopiero, jeśli się za nią bierze osoba tak podatna na kontuzje, jak Violet... Gdzie smoki przecież nie znoszą kruchych, a co za tym idzie - spodziewanie się, że ktoś tu zostanie poobiednią przekąską, nie jest taką znowu niespodzianką... Jak generałówna sobie radzi w nowym dla niej świecie? To jest dopiero zagadka. Prawie że ujemna sprawność fizyczna kontra przymus poradzenia sobie w świecie, gdzie prawo silniejszego aż nadto często ma zastosowanie. A okrasić to jeszcze faktem, że antypatie wobec generał Sorrengail przenoszą się na jej córkę - no, nie może być lekko, prawda?
Generalnie największą bzdurą w tej pozycji - moim zdaniem - jest właśnie wysyłanie własnej córki do Kwadrantu Jeźdźców. Wbrew jej woli, wbrew predyspozycjom fizycznym, wbrew wszelkiemu rozsądkowi i nawet nie trafiłam na jakieś sensowne uzasadnienie, dlaczego generał się na coś takiego zdecydowała. Nie wiem, może się dziecka chciała pozbyć, bo ulubiona córeczka nieżyjącego tatusia (tak, to sarkazm)? Pomijając to... książka faktycznie jest napisana całkiem dobrze. Owszem, można w niej znaleźć fragmenty, na których widok zostaje jedynie zrobić XD (zwłaszcza na wsuwanie w nią rąk. Nie, nie żartuję, wyobraźnia mi tu ostro pogalopowała, a sama kwiknęłam przepotężnie), ale poza tym? Całkiem przyjemne czytadło, aż się miło zdziwiłam (i złapałam kolejny tom).
Zwłaszcza że bohaterka - mając wszelkie zadatki na merysujkę (ładna, mająca poniekąd pozycję ze względu na matkę, do tego wybrana przez najpotężniejszego smoka, jaki tam jest) okazuje się nią nie być. Nie wszystko jej wychodzi, niektóre problemy musi rozwiązać okrężnym sposobem; innymi słowy mówiąc - na wszystko musi sobie zapracować. Nawet jeśli wiemy, że tak czy siak i tak jej sę uda i tak, zgodnie ze schematami... Co do pozostałych bohaterów - hm. Siłą rzeczy na pierwszym planie musi być ich ograniczona liczba, przez co stają się najbardziej zauważalni i zapadający w pamięć. Tak że mamy tu Xadena - który od pierwszego dnia Violet w szkole ustawił się w pozycji jej wroga. Zahacza też o motyw merysujkowatości, bo ze swoją mocą wydaje się być dosłownie niepokonany; w chwili pisania tych słów nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy coś mu wyszło nie tak, jak miało. Chyba nie. Ale! Autorce udało się mnie zaskoczyć, a to jest związane właśnie z Xadenem. Nieco dalszym planie mamy Daina, przyjaciela bohaterki ze szczeniackich lat. Typ mojej sympatii koniec końców nie wzbudził, całkiem zasłużenie zresztą. Pozostali... Nie zapisali się jakoś szczególnie w mej pamięci. Ale! I tak prym wiodą tu smoki. Żadne bezrozumne bestie, tylko całkiem rozsądne istoty. A że czasem sobie upieką jednego czy drugiego kandydata na jeźdźca, to... oj tam, oj tam, najwyraźniej im się należało i tyle.
Jak już wspomniałam - całe Fourth Wing bazuje na schematach. Lektura jest przewidywalna, z jednym wyjątkiem (może dwoma, jak się mocniej zastanowić), ale czy sprawia to, że należy tę pozycję przekreślić? Nie do końca, bo jak na moje oko - otrzymujemy po prostu lekkie, w miarę przyjemne czytadło. Tak, całkiem porządnie napisane, nie mogę tego Yarros odmówić. Wykreowany świat sam w sobie zasługuje na poznanie, nawet jeśli fabuła nie jest szczególnie odkrywcza. Przy czym, jak na romantasy nie przystało - wątek romantyczny w mych ślepiach jest najgorzej poprowadzonym w tej pozycji. Serio, serio. Dosłownie tego nie kupuję; nie czuję się przekonana, że płomienne uczucie i urządzony remont (dosłownie...) mają rację bytu między tymi postaciami.
Nie wiem, na ile to kwestia tłumaczenia, na ile rzeczywistej treści (aczkolwiek obstawiam tłumaczenie), ale nie dało się nie zwrócić uwagi na feminatywy. Możecie mnie nazwać niepostępową, nietolerancyjną czy jak sobie tam chcecie, ale dla mnie sformułowania typu "generała" to koszmarek, który nie powinien zaistnieć. I nie, że jestem przeciwko feminatywom w ogóle, ale... niech to chociaż jakoś brzmi. Z technicznych rzeczy razi jeszcze jedna rzecz - nieprzetłumaczony tytuł. Do spółki z przetłumaczonym. Generalnie nie rozumiem, co to za moda się zrobiła, żeby zostawiać oryginalne tytuły na okładkach. I tak, uważam to za plagę - która dopadła również i dzieło Yarros.
Reasumując - jak ktoś szuka tylko romansu, to raczej można sobie odpuścić. Czegoś wybitnego, odkrywczego - też odpuścić. Lekkiej rozrywki i smoków, ciekawego świata? Śmiem twierdzić, że całkiem niezły wybór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz