Sandersona prawdopodobnie nie trzeba przedstawiać - w świecie fantastyki jest to jednak bardzo dobrze znane nazwisko; na tyle, że czasem mam wrażenie iż ten pan wyskoczy mi z lodówki. Nie zrozumcie mnie źle - o ile są nazwiska, przy których się wzdycha "ledwo wydał książkę, to już kolejna, i jakim cudem ma być dobrej jakości, skoro nawet nie ma czasu na research. A poza tym to już mam go w lodówce i zaraz wyskoczy z ustępu", to naprawdę w tym przypadku nie ma to pejoratywnego wydźwięku. Jak dla mnie - niewiele jest osób, które potrafią pisać tyle, co on i robić to naprawdę dobrze. A dodać do tego jeszcze kreację uniwersum (chociażby Cosmere! Gdzie bynajmniej nie jest to jeden świat, lecz wiele), odmiennych systemów magii... Ilość nici, z których tka swój gobelin jest naprawdę przeogromna i podziw budzi, iż nie splątały się okrutnie, tworząc bezkształtny supeł.
I choć Cosmere jest czymś, co nasuwa się jako pierwsze po usłyszeniu "Sanderson", to na tym twórczość tego autora bynajmniej się nie kończy - czego przykładem jest choćby "Rytmatysta", pozycja skierowana do młodszych odbiorców, co zdecydowanie nie oznacza, iż dorosły nie będzie się przy niej dobrze bawił. Wręcz przeciwnie - osobiście praktycznie zapomniałam o całym świecie, gdy tylko uniosłam okładkę i weszłam w nurt utkanej opowieści...
Początek fabuły obserwujemy oczyma Lilly - młodziutkiej Rytmatystki, która, delikatnie mówiąc, znalazła się w nielichych tarapatach. Widzimy, że sytuacja jest beznadziejna, towarzyszymy jej w ostatnich chwilach; wprawdzie pisarz nie wskazuje jednoznacznie, co stało się z dziewczyną, to jednak wyobraźnia swoje podpowiada. Panika, przeciwnik, kredowe istoty niczym krwiożercze potwory, krzyk... Myśli już biegną w odpowiednim kierunku, podsuwając dość konkretne scenariusze, prawda? I właśnie z tą sprawą (gdzie Lilly nie jest jedyną ofiarą) przyszło się zmierzyć głównemu bohaterowi.
Znaczy się - Joelowi. Poznajemy go już jako mocno zafascynowanego (wręcz zapalonego) Rytmatyką; sam wprawdzie nie zasila szeregów uczniów (tak, dokładnie, uczniów - chłopak sam ledwo od ziemi porządnie odrósł), mających zdolność sprawiania, iż kredowe rysunki nie pozostawały jedynie rysunkami (niczym dziecięce bazgroły na chodnikach), co zdecydowanie nie przeszkadza mu, bynajmniej, w chłonięciu rytmatycznej wiedzy na tyle, na ile jest to możliwe w przypadku nie-Rytmatysty. Jest też synem zmarłego już wytwórcy kredy i świat pełen dostatków jest mu w zasadzie obcy. Edukacja w Armediusie - tak zwie się szkoła, na której terenie rozgrywa się większość przedstawionych wydarzeń - jest droga, na tyle droga, że jego matki nie byłoby stać na opłacenie czesnego, jednakże młody otrzymał szansę (przez wzgląd na ojca), by odebrać znakomite wykształcenie. Tyle że całkowicie, absolutnie pochłania go właśnie sztuka Rytmatyki - jeśli coś nie jest z nią związane, to przeważnie nie zaprząta jego myśli. Ba, posuwa się nawet do kombinacji w stylu "zawalę przedmiot, to będę musiał mieć zajęcia wyrównawcze, a jak będę mieć zajęcia wyrównawcze, to otrzymam szansę zbliżenia się do profesora Rytmatyki, żeby pobierać u niego nauki". Tak, mniej więcej tak prezentuje się jego proces myślenia.
Po części nawet go rozumiem - niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto w szkole nie miał tych bardziej lubianych przedmiotów, na których się wolał skupić, kosztem pozostałych. Tyle że - moim skromnym zdaniem - fascynacja ta zahacza już o obsesję. Ale, ale, gdyby nie to, gdyby nie wiedza, jaką bohater dysponuje - zapewne nigdy nie zostałby asystentem profesora Fitcha i nie mógłby współuczestniczyć w badaniu sprawy znikających uczniów-Rytmatystów...
"Rytmatysta" zdecydowanie nie należy do grona "czystego" fantasy, ale też fantastyka ma naprawdę wiele obliczy i dla każdego znajdzie się miejsce. Osobiście bym opisała to jako trochę fantasy, trochę science fiction, ale po zanurzeniu się w otchłani internetów dowiedziałam się, że najtrafniejszym określeniem będzie tu "gearpunk". Taki... steampunk bez pary (w dużym skrócie: brak ograniczenia do epoki wiktoriańskiej, współzależność między technologią a społeczeństwem, mechanizmy zegarowe. To naprawdę bardzo duży skrót). I prawdę powiedziawszy, moim zdaniem tego "punka" nie jest tu szczególnie wiele; najbardziej w oczy rzuciły mi się nakręcane pociągi (nie żartuję - aby pociąg pojechał, trzeba zamontować nakręcaną baterię sprężynową) oraz Equilixy - mechaniczne wierzchowce.
Sam świat brzmi dość znajomo - mamy więc takie nazwy jak Nowa Brytania czy Nowa Francja; przewija się Egyptia (brzmi jak Egipt, czyż nie?), ba, nawet da się wyłapać wzmiankę o Włochach. Sam Armedius znajduje się na wyspie Nowa Brytania, będącej częścią Wysp Zjednoczonej Ameryki. A gdy przyjrzeć się mapce - nie da się nie rozpoznać kształtów znanych nam USA. Tyle że zdecydowanie nie jest to świat, jaki znamy, choćby ze względu na sztukę Rytmatyki oraz problem dzikich kredowców na Nebrasku (kolejna wyspa); niby kredowiec to tylko poruszający się rysunek wykonany kredą, a jednak... jednak dzikie kredowce są czymś więcej. Czymś, co stanowi zagrożenie.
Czym w zasadzie jest Rytmatyka? W zasadzie odpowiednikiem magii, tyle że nie znajdziemy tu inkantacji ani klasycznych zaklęć z rodzaju kuli ognia, lewitowania i cokolwiek dusza zapragnie. Jest "tylko" kreda oraz umiejętność jak najszybszego i najdokładniejszego rysowania okręgów, linii, kredowców. A - no i matematyka, bowiem Rytmatyka ma wiele wspólnego z królową - podobno - nauk (a dokładniej rzecz ujmując, z geometrią), choć też bynajmniej Sanderson nie zamęcza czytelnika takimi niuansami. Nie wiem, jak Wy, ale osobiście bym zaczęła bardzo szybko ziewać bądź po prostu przeskakiwać fragmenty, jeśli autor posunąłby się do długich, matematycznych wywodów. Zamiast tego - możemy na własne oczy ujrzeć, jak wyglądają poszczególne schematy, za sprawą umieszczonych w książce rysunków. Dzięki temu o wiele łatwiej jest sobie wyobrazić, jak wygląda opisywana sytuacja.
Reasumując, otrzymujemy kawał naprawdę porządnej lektury. Nie jest to może szczególnie gruba książka (raptem jakieś 300 stron), niemniej nie uważam tego za wadę. Sanderson stworzył interesujący świat, w którym "magia" i technologia ze sobą współistnieją; przemyca zgrabnie zasady jego działania. Bohaterowie - czuć, że są z krwi i z kości; daleko im od potworków z gatunku Mary Sue i Gary Stu. Obserwujemy ich życie, marzenia i porażki, rozwój przyjaźni wydającej się z pozoru niemożliwej. Inaczej rzecz ujmując: ten świat po prostu żyje. Fabuła sama w sobie to zapewne nic odkrywczego; ot, są zaginieni, trzeba dojść, co się stało i najlepiej znaleźć winnego, aby historia więcej się nie powtórzyła. Ale to, jak została poprowadzona? O, to już inna bajka. Osobiście zostałam zaskoczona i...
... halo, panie Sanderson, kiedy kolejny tom? Ja tu czekam! (Niestety zapewne przyjdzie jeszcze poczekać; pierwsza część wyszła w 2013 roku, teraz mamy 2024, dodać do tego ogrom pozycji z Cosmere - cóż, nie mogę pozbyć się wrażenia, że należy uzbroić się w solidny zapas cierpliwości)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz