Reklama jest dźwignią handlu - prawda znana od wieków, której podważyć się nie da. A przynajmniej ja tego nie zrobię. Tylko że nie tylko handlu - rosnących stosików do przeczytania również. Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Ano dlatego, że moje pierwsze spotkanie z autorem miało miejsce właśnie pod postem reklamowym.
Postem całkowicie niepoważnym (znaczy się bez kijka w zadku), zupełnie odmiennym od reklam, na jakie zwykle trafiam. Zamiast podkreślania, jakie to och-ach oryginalne - wskazanie (z bardzo dużym przymrużeniem oka) motywów, jakie występują w Sekutnicy, będące jednocześnie już przewałkowanymi chyba na wszelkie możliwe sposoby. Zatem - po co w ogóle zawracać sobie łepetynę pozycją, zdawałoby się, mocno wtórną? Albo po co w ogóle ją tworzyć, mając świadomość, iż jest to nihil novi? No cóż, jak już chyba kiedyś wspominałam, tak naprawdę to właściwie wszystko już było, zmienia się jedynie sposób podania.
Natomiast wyraźna samoświadomość autora oraz sposób, w jaki została napisana reklama spowodowały, że nie przeszłam obok całkowicie obojętnie. Odnotowałam istnienie Sekutnicy, wrzuciłam sobie na absurdalnie długą listę "kiedyś to wszystko na pewno przeczytam" i... parę tygodni później w oczy mi wpadł nabór recenzencki. Ani chybi - znak, że jednak do przeczytania teraz, nie kieeeedyś! Zatem - czy faktycznie nie ma tu nic nowego i czy od sztampy tak bolą zęby, że książkę można by jedynie powiesić w wychodku, gdyby istniała wersja papierowa? I czy naprawdę tak bardzo istotny jest fakt, iż Sekutnica ukazała się własnym sumptem, a nie pod szyldem wydawnictwa z już ugruntowaną pozycją? Otóż: niekoniecznie!
Recenzja możliwa dzięki uprzejmości autora.
Wstępnie - żeby zrozumieć istotę tej pozycji i z czym właściwie się to je - Zajazd pod Cnotliwą Sekutnicą nie jest tylko pierwszym tomem Trzynastego królestwa, ale i częścią znacznie większej całości. Ta zaś - zgodnie z informacjami, jakie otrzymałam - jest objętościowo porównywalna do MCU; jak się zastanowić, to również i sama konstrukcja jest dość podobna. Dlaczego? Na start mamy (będziemy mieć - ostatni "start" ma być wydany z końcem stycznia 2025) cztery serie, każda póki co po jednym tomie. Mają one ostatecznie spleść się w kolejną - finalną serię kończącą pierwszą fazę Wojen Snów (brzmi znajomo? Szereg filmów powiązanych z konkretnymi bohaterami, wiodących do ostatecznego starcia z Thanosem) iiii... "rozejść" się na nowe serie w fazie drugiej, będące jednocześnie przedłużeniem poprzednich. Z tego miejsca muszę powiedzieć, że brzmi to naprawdę imponująco i jestem pod wrażeniem zamysłu; mam też szczerą nadzieję, że na zapowiedziach się nie skończy i całość naprawdę będzie miała ręce i nogi!
W kwestii kolejności czytania - każdą serię (ścieżkę; Sekutnica rozpoczyna ścieżkę tajemnic, a obok niej mamy jeszcze ścieżkę chaosu, strachu i cieni) można czytać jak najbardziej osobno, aczkolwiek zalecenie autora jest takie, żeby robić to równolegle. Warto też zerknąć na wikipedię Multiwersum Wojny Snów; kolejne materiały się pojawiają i z tego co widzę, mogą być bardzo pomocne w niepogubieniu się w ogromie przestawionego świata. Wsparciem w ogarnięciu całości może być również ta grafika - klik. Należy też pamiętać o nadrzędnej zasadzie: Wszystkie książki budują multiwersum, ale tylko część z nich uczestniczy w Wojnie Snów.
Tyle wstępu, przechodzę do właściwej recenzji!
Klara Abramson jest córką i następczynią Władcy Zaświatów; istnieje jednak jeden haczyk, utrudniający przejęcie władzy: otóż, nie licząc odpowiedniego wieku (ten "achievment" robi się sam) powinna być zamężna. Oczywiście dziewczynie warunek ten nie pasuje (zgadzam się z nią; historia przecież zna władczynie bez chłopa przyspawanego do boku), a jej ojciec... cóż, nie można powiedzieć, żeby mu się spieszyło do obarczenia córci odpowiedzialnością większą, niż ciąży na nim samym (bo włada "tylko" kręgami piekielnymi), oczywiście z troski o nią. W końcu zasiadanie na Świetlistym Tronie to nie w kij dmuchał, a to-to młode i tak dalej. Dość rzec, że sam pracowicie dokładał drewienka mające podkarmić niechęć Klary do płci przeciwnej, co w ostatecznym rozrachunku i tak pozostało bez znaczenia, bo pannica uznała, że rządzić to przecież można samodzielnie! Tatuś jednak nie jest w ciemię bity, sprawę postanowił przeciągnąć, pod płaszczykiem wdrażania do czekających ją zadań, tyle że na o wiele mniejszą skalę. I w ten sposób bohaterka trafia na Panger, planetę bardzo XIX-wieczną Ziemię przypominającą, by zarządzać tytułowym zajazdem...
Zgodnie z zapowiedzią - to nie jest wybitnie oryginalna książka; widać, że autor czerpie garściami ze znanych motywów i klisz, swobodnie się nimi bawiąc - czytelnika również. Naprawdę, był moment, że się uśmiechnęłam, bez trudu rozpoznając chyba najbardziej oklepany motyw z gier komputerowych (papierowych zapewne też), przewidziany dla postaci niskopoziomowych, dopiero rozpoczynających przygodę. Tylko że jednak za tym motywem kryła się niespodzianka... (a już na pewno była nią dla postaci). Żeby nie było - nie, to nie tak, że uśmiechnęłam się tylko ten jeden raz, wręcz przeciwnie! Chociażby scena z początku książki - rozmowa Klary z ojcem - to wręcz majstersztyk. Tak że mamy tu humor zarówno wyższych, jak i niższych lotów.
Sam świat przedstawiony zawiera ogrom elementów znanych już z innych dzieł popkultury czy po prostu kultury i historii. Ba, na początku nawet można nawet pomyśleć (wiem, była o tym informacja...), że jest to pozycja stricte fantasy (elfy! Gnomy! Magia!), jednakże następuje dość płynne przejście w science-fiction. Nie żartuję. Osobiście pozostało mi się tylko zdziwić i pokiwać głową, że biorąc pod uwagę sposób, w jaki to wszystko zostało skonstruowane, ma to sens i autor z choinki jednak się nie urwał. Albo i urwał (w pozytywnym sensie), skoro porwał się na zbudowanie tak imponującego multiwersum. I owszem, jak na razie miałam do czynienia z aż jedną książką, mikrym wycinkiem całości, to jednak już w niej samej mamy od groma informacji. Bardzo dużo jest ich na samym początku - z jednej strony można się zmęczyć mocno przegadaną sceną, z drugiej - bardzo łatwo jest do niej wrócić i posprawdzać szczegóły, gdyby zaszła taka potrzeba. I najważniejsze: wbrew pozorom wszystkie elementy świata są ze sobą spójne.
Wspomniana scena nie jest jedyną, przez którą fabuła zalicza "potknięcia", przystaje na chwilę właśnie ze względu na dużą ilość danych; nie licząc jednak tych paru momentów, całość idzie całkiem sprawnie. Nawet przeskok pomiędzy gatunkami jest płynny na tyle, że gdybym chciała narysować wyraźną linię i stwierdzić, że do tej strony jest typowa przygodówka, do tej fantastyka, a potem już tylko sf - to nie, tak się nie da zrobić.
Co do bohaterów - na pierwszym planie jest oczywiście Klara, na ciut dalszym - Eryk (lokator i jednocześnie pracownik zajazdu). Bohaterka dzięki swej mocy ma zadatki na rasową Merysujkę, co akurat jest (póki co) całkiem ładnie tonowane przez relatywnie młody wiek (z mojej perspektywy to nadal dzidzi z mlekiem pod nosem jest; i co z tego, że wskutek różnic w upływie czasu Abramson może mieć zarówno dwadzieścia parę, jak i setek lat) oraz trochę pstro w głowie (trochę, bo inteligencji nie można jej odmówić, ale na drugiej szali leży... no właśnie!). Natomiast sam Eryk... niestety nawet z poprawką na ogólny koncept coś mi nie do końca pasuje w kreacji tej postaci (jak na mój gust zachowuje się jak ktoś o wiele młodszy niż rzeczywiście ma w metryce, co częściowo nawet jestem w stanie uzasadnić, ale... no, coś jednak uwiera niczym kamyk w bucie), tak samo jak i serduszkowy wątek (jeśli ktoś chce czytać Sekutnicę dla romansu - nie, nie tędy droga, inne wątki są istotniejsze i po prostu lepiej poprowadzone) - widzę jednak przestrzeń do doszlifowania lekkości pióra w tym aspekcie.
Na dalszych planach nie zieje pustką, jeśli chodzi o postaci; mamy Annabelle kojarzącą się odruchowo z poczciwą babuliną i całkiem naturalnie wzbudzającą moją sympatię, krasnoludzkich strażników miejskich (duży punkt dla autora - bardzo mi się spodobało, że ich sposób wypowiedzi subtelnie odróżnia się od pozostałych), mocniej w pamięć zapadła też wycofana Hana. Zresztą, kogo ja oszukuję, oczywiście że najważniejszy spośród wszystkich rezydentów zajazdu jest kot! I to nie byle jaki kot...
Z bardziej technicznych rzeczy - muszę przyznać, że wykonano kawał dobrej roboty; wyłapałam w zasadzie tylko dwa oczywiste błędy, czyli można powiedzieć, że korekta jest na poziomie znanych wydawnictw. Niestety nie udało się ustrzec już przed mniej rzucającymi się w oczy niedociągnięciami, jakimi są powtórzenia oraz niekoniecznie odpowiednio użyte słowa (chociażby "niekorzystne składniki wody" - wybitnie mi to nie leży). Wersji papierowej się nie uświadczy, dostępny jest tylko e-book (oficjalna wersja: ze względu na kwestie finansowe oraz utrzymanie tempa wydawania, z zachowaniem jakości); z jednej strony szkoda, bo jeśli się uda zamknąć projekt (a tu akurat trzymam kciuki), to kolekcja z pewnością wyglądałaby imponująco, ale z drugiej strony... zdecydowanie jest to też i ratunek, bo pokoje i regały z gumy nie są.
Podsumowując, czy warto tak bać się książek wydanych własnym sumptem? Owszem, jakoś łaskawszym okiem patrzy się na te spod skrzydeł wydawnictw (bo ktoś to wcześniej widział, przystawił pieczątkę jakości, poszło do redakcji, korekty...), tylko że tu też można znaleźć zgniłe jajka, i to jakie (tak, wydawnictwo NieZwykłe - patrzę głównie na was! Dziwię się, że Princesa jeszcze mi się nie śni po nocach)! A w modelu vanity/selfpublishingu jednak da się odnaleźć perełki, czego dowodem jest ta pozycja. Zresztą, podstawowa zasada książkowego świata (nie oceniać książki po okładce) powinna być drogowskazem również w meandrach decydowania o tym, czy (nie)warto po daną pozycję sięgnąć. Osobiście bawiłam się całkiem dobrze i bardzo prawdopodobne, że skuszę się na wdepnięcie również i na pozostałe ścieżki multiwersum; Sekutnica w swojej kategorii jest naprawdę całkiem porządną lekturą, przy której można się zrelaksować - nawet jeśli czasem trzeba trochę wytężyć szare komórki, aby nie pogubić się w meandrach przedstawionego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz