Istnieją takie książki, po które z całą pewnością nie sięgnęłabym sama z siebie (nawet jeśli ciągle by były omawiane na serwerze Fantastycznej Karczmy - buzi, ekipo), ale, ale... wspólny urlop z Kag in books rządzi się swoimi prawami. Pociągowe podróże również. Ba, powiem więcej, urlop sam w sobie rządzi się swoimi prawami! Więęęc... koniec końców, w me ręce wpadł ten koszmarek.
Koszmarek, podczas którego czytania coraz mocniej nasuwało się pytanie GDZIE SĄ RODZICE? I gdzie rozum mieli decydenci wydawnictwa NieZwykłego, zgarniając i wypuszczając w świat to, to... coś. Zapewne nie mieli (co nie jest niespodzianką, patrząc na to, jak "wysokich" lotów literaturę wypuszczają). Skąd jednak wzmianka o rodzicach? Uwaga, usiądźcie sobie dobrze i może lepiej też odstawcie cokolwiek tam macie do picia czy jedzenia. Autorka Princesy, jak wyszperałam w internetach, jest z rocznika 2009. Zatem, w chwili obecnej, panna ma cudowne lat 15. Powtarzam: piętnaście lat. A książka była oznakowana jako "dla dorosłych". Była, bo ktoś się zreflektował i spadło to na +16, ale wciąż... Wisienka na torcie, dość oczywista zresztą, bo jakoś nie widzę, żeby w pół roku pozycja przeszła cały proces wydawniczy od A do Z (a już na pewno nie w momencie, kiedy mowa o debiutantce): na wattpadzie prolog jest datowany na maj 2023, czyli pisała już jako czternastolatka.
Widzicie problem? Ałćtoreczce brakuje trochę do pełnoletniości, a tu pisze książkę +18! Inna sprawa, że osobiście i tak jestem dość sceptyczna wobec literackich dzieł pisanych przez tak młode osoby - bo w końcu to-to ledwo odrosło od ziemi, mało co widziało, jeszcze mniej przeważnie przeżyło. Co za tym idzie - co tak młoda osoba może mieć światu do przekazania? W tym przypadku komunikat chyba brzmiał: "masz za mało znaczników, kup więcej". Tak, książki zwykle są świętością i po nich się nie pisze. Ale to koło porządnej literatury nawet nie leżało i nadaje się tylko na papier toaletowy. Tak że nie miałyśmy litości i tym samym nie jest to pierwszy i ostatni raz, kiedy to ten koszmarek (nawet nie zaszczycę go nazwą książki, bo to obraza dla uczciwej literatury) pojawi się na łamach bloga mojego i Kag.
Wbrew tytułowi, akcja koszmarka nie obejmuje tego jednego dnia, od którego wszystko się zaczęło, tylko dobrych parę miesięcy, podczas których oglądamy chyba wszystkie możliwe schematy, wyjęte z przeróżnych historii. W każdym razie: dzieje się wielka tragedia, bo rodzice postanowili, że młodzi się mają pobrać i już. Koniec. Nie ma odwrotu, wszelkie protesty nie mają znaczenia. Bohaterka - Rosalie Spark (nie, wcale a wcale nie kojarzy mi się ze Zmierzchowym Panem Brokatem, WCALE) - ma wyjść za Williama Singha, chłopaka, którego szczerze nienawidzi. Za co - cholera tak naprawdę wie, nie licząc docinków i obrażania za szczeniackich lat. Ale mniejsza, nienawidzi typa i już, ma zostać jego żoną i koniec, mimo że obecnie jest XXI wiek, a czasy szlachty i aranżowanych małżeństw podobno przeminęły. Podobno. Tryby ślubnej machiny zostają puszczone w ruch - od razu wybieranie sukni, sali weselnej, apartamentu do zamieszkania (Z JEDNĄ sypialnią. Przypominam, nienawidzi Singha), przeprowadzka (tak, przed ślubem), a gdzieś w tym wszystkim... Dramy, dramcie, drameczki. I pierścionek przyklejony na super glue.
Nie, nie żartuję. Dwie pary oczu nie mogą się mylić - coś takiego naprawdę zostało wpisane na karty koszmarka, który chyba powinien być omawiany na wszelkich kursach, celem ukazania, jak NIE NALEŻY pisać książek. Bo chyba nie ma tu tak naprawdę ani jednej rzeczy, za którą można by ałćtorkę pochwalić. A takich, za które należałoby bić linijką po łapach - całe mnóstwo. I nawet nie do końca wiem, w co ręce wsadzić, punktując cały ten koszmarek...
Nielogiczność nielogicznością nielogiczność pogania. Dosłownie. Już na samym początku jest wspomniane, że nigdy nie miała złych relacji z rodzicami, a nawet miała poczucie, że jest kochana. Tak? To jakieś dziwne to poczucie, biorąc pod uwagę, że podobno została zamknięta w złotej klatce. Studia? Nie. Praca? Nie. Hobby? Nie. Ma siedzieć na dupie w domu i pachnieć. Czy tak wygląda bycie kochaną córką, kiedy wszystko jest zabronione, włącznie z imprezami? Aż dziw, że w ogóle dorobiła się jakiejkolwiek przyjaciółki - która chyba jako jedyna miała ociupinkę rozumu (ociupineczkę) - i kolegi. Żeby było weselej, dosłownie w kolejnym akapicie jest napisane Zawsze miałam wolność wyboru, nigdy nie ingerowali w moje sprawy. No po prostu... weź się, laska, zastanów dobrze, co ty w ogóle piszesz. Redakcja i korekta też genialna, że najwyraźniej tego nie wyłapała. Nie, żeby w przypadku NieZwykłego można było na nich liczyć - jak fama niesie, większość (o ile nie wszystkie) ich pozycje cierpią na przypadłość bycia kosmicznym koszmarkiem, który powinien zawisnąć w sławojce, jako papier ratunkowy. Albo kwestia ciąży. Dowiadujemy się o niej, mija dwa miesiące - co zresztą zostało dumnie obwieszczone na początku rozdziału - a potem w tekście jest informacja, że to drugi miesiąc. Co, od momentu zapłodnienia wiedziała, że jest w ciąży? A może ałćtoreczka nie uważała na lekcjach odnośnie układu rozrodczego; wprawdzie od czasów mojej edukacji reform było tyle, że już sama się gubię, to jednak sądzę, że w tym wieku panienka powinna posiadać jako taką wiedzę na te tematy. Zdobytą w szkole, od rodziców bądź za sprawą własnego researchu. Bo skoro publikowała na wattpadzie, to raczej nie była chowana pod kamieniem i tym samym wstukanie zapytania w goglodynki nie powinnno stanowić problemu, prawda?
Sami bohaterowie, łącznie z drugoplanowymi postaciami oraz sprawcami ślubnej niedoli mają tyle głębi, że aż wcale. Podejrzewam że jakby im zerknął do wnętrza czaszki, to znalazłoby się jedynie bulgoczące bajorko, bo o mózgu to zdecydowanie nie ma co mówić. Może jakieś szczątki u Stacy, ale poza tym - nic, jestem pewna, że nawet pod mikroskopem nic by nie dało się dostrzec. Paul - kolega z dawnych lat - robi fochy mimo posiadanej wiedzy co do stanu faktycznego, William bawi się w samokaranie (powinien sobie kupić jakiś zgrabny pejczyk - efekty byłyby znakomitsze) i również fochy (bez choćby próby wysłuchania), rodzice zmuszający do ślubu bo tak (serio, nigdzie nie zauważyłam ani grama sensownego uzasadnienia dla połączenia rodzin poprzez mariaż... punktować można długo; aż druga książka by z tego wyszła. A relacje pomiędzy nimi? Może już lepiej spuszczę na to zasłonę milczenia...
Gdzieś w tle przewijają się poważne tematy, takie jak uzależnienie (od energetyków) czy depresja i chęć samobójstwa. Ałćtorka nie poradziła sobie z nimi wcale - były praktycznie dla samego bycia, i jedyne co robią, to zwiększają objętość koszmarka oraz przyprawiają o chęć walenia głową w ścianę, przemieszaną z turlaniem się po dywanie. Ze śmiechu. I nie, nie są to reakcje, jakie chciałoby się wywołać u czytelnika, jeśli sięga się po trudne motywy. Tak jak wspomniałam na początku - sceptycznie podchodzę do tworów pisanych przez młodych; w tym przypadku - bardzo słusznie, bo nastoletni wiek widać bardzo wyraźnie. Marcelina Świątek guzik wie, guzik widziała, a próbuje się wypowiedzieć na poważne tematy, co kończy się stertą wybitnie oklepanych banałów, o które można się potknąć raz po raz. I nie, banały nie sprawiają, że ałćtorka staje się wiarygodna w swej tffurczości (bo po namyśle - twórczością tego też nazwać za cholerę nie idzie). No i też wszystko dzieje się "bo tak" - bez jakiejkolwiek logiki, ale za to wedle widzimisię ałćtorki. Znaczy... generalnie książki są tworzone wedle widzimisię autora, owszem, ale i też w porządnej lekturze jest to zrobione po prostu z głową i kolejne punkty po prostu wynikają z poprzednich. A nie, że nagle spijają sobie nektar z dzióbków, bo tak. Albo wychlewa niebotyczną ilość shotów i na dobrą sprawę nie dzieje sę nic takiego, co by wskazywało na taką ilość. Albo magicznie pojawiający się i znikający papparazzi, wedle własnego uznania... Serio, smarkatość i mleko pod nosem ałćtorki widać bardzo wyraźnie i nie trzeba nawet obliczać, ile to minęło od roku narodzin Świątek do wydania Princesy, żeby wiedzieć, że coś jest nie halo.
Moim osobistym hitem tego koszmarka - nie licząc pierścionka przyklejonego na super glue - była podróż poślubna. Jacht jak jacht, rejs jak rejs, ale... zaraz, co, samo się płynie? Żadnej pracy z żaglami, żadnego stania za sterami - tylko oboje mogą leżeć na pokładzie i się opalać? To było tak niewiarygodne, że nawet w bajkach idzie znaleźć więcej realizmu. Nie mówiąc już o całej scenie podczas sztormu i poszukiwaniu - po cudownym dobiciu do brzegu - noclegu. Aż szkoda, że jedno z drugim za burtę nie wypadło i nie zrobiło bul-bul na samo dno; przynajmniej pozostałaby jakaś satysfakcja po tej lekturze. A i scena pieczenia keksu też woła o pomstę do nieba, dobitniej przywołując pytanie: GDZIE SĄ RODZICE AŁĆTORKI I DLACZEGO NA TO POZWALAJĄ?
Żeby już nie przedłużać: koszmarkowi brak wszystkiego. Pomyślunku, redakcji, korekty, logiki, researchu (bloki w Nowym Jorku chociażby...) nieklepania raz za razem banałów. Słownictwa też tu nie rozwiniemy, nie w towarzystwie wiecznego przewalania oczyma (nie wiem; ktoś gałki oczne Rosalie nadział na patyczki i dźgał palcem, żeby się obracały?) i bycia ciekawym (tak, ciągle tylko coś, bo ciekawość), nie wspominając już o sięgania po memy (co trzeba umieć, a ałćtorka - rzecz jasna - nie potrafi tego zrobić umiejętnie). Reasumując: co zostało opublikowane na wattpadzie, na nim powinno pozostać, a nie wypełzać na świat i marnować drzewa, z których powstał papier zadrukowany treścią koszmarka. Bo tych drzew szkoda. Pieniędzy na to wydanych - również.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz