Pierwsze, co zobaczyłam, gdy spojrzałam na okładkę tej pozycji? Ano, nick, pseudonim czy jak to zwać, pod nazwiskiem autorki. She_knows_better. Moja pierwsza myśl? NO CHYBA NIE. Bo tak, dzięki Muchomorkowi i Kag coś-niecoś już o Hype Boyu wiem, a sytuacji nie poprawia też anglojęzyczny tytuł ani informacja, że jest to hit wattpada. Póki co - wattpadowe hity wszelkiej maści zasługują jedynie na przyjęcie roli podpałki bądź awaryjnej srajtaśmy. Póki co, bo nie wykluczam, że istnieją perełki, ale jak na razie po prostu nie przewinęły się przez moje ręce.
Tu uczciwie zaznaczam, że o Korei wiem tyle, co widzę w dramach, a że głównie gustuję w sukienkach (kostiumowe i fantasy), to o ichniej rzeczywistości wiem niewiele. Prawie nic. A o wytwórniach to już całkiem nic, bo tematy muzyczne (i to nie w kontekście Korei, tylko o całokształcie mówię) interesują mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg.
Próba dowiedzenia się czegoś na temat autorki spełzła prawie na niczym; w sieci nie udało mi się wygrzebać niczego na jej temat (co jest dość mało spotykane - ale widocznie w przypadku aućtorek jest to częstsze zjawisko...), dopiero zerknięcie w podziękowania na końcu pozycji dało informację, że ma męża i dwie córki. W zestawieniu z faktem, iż Hype Boy jest siódmą pozycją w dorobku Sarneckiej? No, nie mamy do czynienia z nastolatką. Niestety treść tego dzieUka (a technicznie rzecz biorąc - ewidentnie nastoletniego fanficka o BTS) relatywnie często temu przeczy; co gorsza, miałam czasem flashbacki z Princesy Marceliny Świątek, co bynajmniej nie jest dobrym skojarzeniem. Wręcz przeciwnie...
No cóż; zachciało mi się booktouru, to mam za swoje - przynajmniej jestem o pozycję bliżej końca niż wcześniej.
Główną boChaUĆterką jest Sana, raptem 22-letnia dziennikarka-stażystka w celebryckiej gazecie o tip-top renomie (Fakt do kwadratu czy tam inszy Pudelek, tylko słowo brukowiec jest bardzo brzydkie i gryzie, najwyraźniej), panienka koreańskiego pochodzenia, której pisanie idzie... raczej średnio. Ale hej, koreański zna fest, dzięki tatusiowi z bzikiem na punkcie Korei, posadkę też ma dzięki rodzicom, więc dostaje (o zgrozo...) życiową szansę na zrehabilitowanie się w oczach przełożonego - ma napisać artykuł o zespole TBT, jakiego nie było nigdzie indziej. Czytając między wierszami - ma być szpiegiem i wyciągnąć smakowite kąski na światło dnia. Panienka takiej szansie oczywiście nie może się oprzeć i nic to, że nie zna się w ogóle na świecie k-popu - podejmuje rzuconą rękawicę i wyjeżdża, aby towarzyszyć zespołowi. Co dalej? W sumie zero zaskoczenia, fabuła prosta jak konstrukcja cepa. Przyjaźnie, romanse i dramy, bo czymże byłby smut bez dramy...
Patrzę na tę książkę i nawet nie wiem, od czego zacząć... Potencjał - pi razy drzwi, jest. Realizacja - leży, bo naprawdę czułam się chwilami, jakby pisała to niewyżyta nastolatka, której się coś marzy, ale brak solidnych fundamentów. Jak wspomniałam - sama o Korei wiem niewiele, jednakże pisząc coś osadzonego w koreańskich klimatach, to wypadałoby jednak przysiąść do solidnego researchu, którego jednak zabrakło. Już same imiona bohaterów wydają się leżeć i kwiczeć; te niby powinny być dwuczłonowe, niby ok, są i jednoczłonowe, ale wygląda na to, że użyte imiona tak naprawdę są nazwiskami... A te poznajemy dopiero w spisie zespołu, umieszczonym na końcu (bo po co gdziekolwiek o nich wspominać w treści?!), i jeszcze wychodzi na to, że tak naprawdę muzycy nie nazywają się Nazwisko Imię, ale Nazwisko Nazwisko. Tak, rzuciłam okiem na skład BTS, tak, dziwnym trafem nazwisko jednego z członków jest imieniem postaci. Zatem, co mogę w takiej sytuacji pomyśleć...? I tak, byłam bardzo bliska wywalenia książki przez balkon, zwłaszcza w momencie, gdy i tak miałam wyjść z psami i tak, celując przy tym w łeb palacza smrodzącego pod wspomnianym balkonem. Przyjemne z pożytecznym.
Sana to sierota pierwszej wody - nie umie pisać, ewidentnie nie umie zrobić researchu (a ponoć to dziennikarka...) i tak naprawdę do Korei przybywa zielona niczym wiosenny szczypiorek, o k-popie nie wiedząc praktycznie nic. O zespole, o którym ma pisać, również. Więc wszystko ją dziwi, ogląda niczym ciele gapiące się na malowane wrota. Ciągle odwala kwiatki - poczynając od zdjęcia bluzki na koncercie (lasia, serio, masz ojca z bzikiem na punkcie koreańskiego pochodzenia, ojca, który cię uczył - wydawałoby się, że zasady zachowywania się powinnaś mieć w małym paluszku), idąc przez niezgrabność i awantury w knajpie, kończąc na... w sumie nie wiem, na czym. Na idiotycznej wycieczce do parku rozrywki? Macanku pod kocykiem? Odezwaniu się w momencie, gdy ją dopiero co uczulano, że ma być niewidoczna? I jeszcze to wszystko okrasza ewidentnie rozwinięty alkoholizm, aż dziw, że nie szły tu jeszcze białe kreski wespół z czerwonymi noskami. Aha, i co chwila płacze i wtrąca się tam, gdzie nie powinna... Nie mówię już o nagłej sklerozie, spadającej znienacka - tak ją tatuś obyczajów uczył, że nagle nie ma zielonego pojęcia, iż w Korei to czy tamto. Gorzej niż u mnie, a jednak mam więcej lat na karku. Aha, i ewidentnie ma fabrykę kisielu...
O reszcie postaci mogę tylko powiedzieć, że są. Śliczni, piękni, cudowni, o wspaniałych głosach, bla, bla, bla. Tak naprawdę cały zespół zrobiony na jedno kopyto; wprawdzie niby tam Sarnecka próbowała to różnicować jakoś, żeby nie byli jednak toćka w toćkę, ale... Nie, serio, nie potrafię wskazać, czym się tak naprawdę od siebie różnią, pomijając fakt, iż Tuen na 100% ma ukrytą dziewczynę, Lee spotykał się z Haną (podobieństwo imion chyba nieprzypadkowe), a Shin z Minem mają cały czas gejowe momenty, z których na dłuższą metę nie idzie wyciągnąć, czy to fanserwis za mocno im wszedł, czy faktycznie coś jest na rzeczy. Łącznie z Saną - jak dla mnie całe towarzystwo jest bardziej płaskie od kartki papieru, wliczając w to również i Niki, przyjaciółeczkę boChaUĆterki, żyjącej na co dzień w Korei. I nie wiem, lasia ma chyba jakieś kontakty w mafii, bo udało jej się od kogoś ODKUPIĆ drogie bilety na koncert TBT, i to te VIPowskie...
Realia ewidentnie leżą co widzę nawet ja, ze szczątkową wiedzą. Szkło w holu, którego nikt nie zdążył sprzątnąć? Serio? Już nawet w polskich warunkach byłoby to niedopuszczalne, żeby w ąę biurowcu/hotelu/czymkolwiem innym tak to sobie leżało, stwarzając radośnie zagrożenie. Koreańskie żarcie w JAPOŃSKIEJ restauracji? Serio? Jesteś w Japonii, idziesz do japońskiej knajpy z japońskim żarłem i dostajesz nagle coś z kuchni koreańskiej? To się kupy nie trzyma. Wiedza o pracy dziennikarzy (tak, patrzę tu na Sanę - dwa akapity wyżej)? Też ewidentnie leży i kwiczy; nawet fakt, że lasia jest stażystką, nie ratuje. Bo na stażu powinna się uczyć, jak wygląda praca dziennikarza - a tu nic, null, zero, wszystko jest totalnym zaskoczeniem. Jakby, powinna się zatroszczyć o jakąś teorię odnośnie tematu, na który ma pisać? Punktować pewnie można długo, niemniej musiałabym siedzieć nad Hype Boyem znacznie dłużej, niż bym tego sobie życzyła; niemniej oddam Sarneckiej, że faktycznie - w samolotach może być wi-fi i rzeczywiście pot Koreańczyków co do zasady nie śmierdzi. Tak, zweryfikowałam to. O tym, co się dzieje za kulisami koncertów, to już nie wspomnę - wydaje mi się to średnio wiarygodne; bardzo drażnią też wzmianki, że stosują drakońskie diety, zwłaszcza jak się to zestawi z faktem, że zużywają od groma energii na ćwiczenia i same koncerty. Jakim cudem mają energię na funkcjonowanie przy deficycie kalorycznym - nie wiem, nie mam pojęcia, nie widzę tego, żeby kroplówki załatwiały sprawę. Zostaje fotosynteza (o co też ciężko, bo mimo wszystko większość scen jest we wnętrzach), ewentualnie faktycznie kalorie czerpią z soju, które jest tu pite jak soczek.
Z bardziej technicznej strony? Korekta leży, przecinki leżą, powtórzenia bolą, konstrukcja zdań też nie powala jakością. Styl dość infantylny, zęby już grożą wypadnięciem od ciągłego czytania sformułowań takich jak chłopcy czy chłopaki. Raz, że starsi od Sany, dwa, że blisko 30 na karku (z jednym wyjątkiem, ale wciąż) - może i śliczni jak obrazki, może z nastoletnim niemalże wyglądem (serio, styknie dowolną dramę włączyć - nie raz i nie dwa byłam w szoku, odkrywając rzeczywisty wiek bohaterów), niemniej z całą pewnością nie są to już chłopcy i nie powinni być tak nazywani. Scen keksu równie dobrze by mogło nie być (i chwała Lunie, że jest ich mało) - ani potrzebne, ani dobrze opisane.
Reasumując - otrzymujemy słabiutki fanfik, który powinien był pozostać tam, gdzie powstał, czyli na wattpadzie i nie marnować drzew na jego wydruk. Końcową ocenę podbija to, że nie jest aż tak złe, jak nieszczęsne Little stranger czy Nie ma świętych, na plus jest brak keksu co parę stron (ale za to jakoś od połowy książki postaciom nagle coś pada na mózg i romans jest gwałtownie intensyfikowany); choć w zasadzie największym plusem tej książki jest to, że nie czytałam jej jako pierwsza. Komentarze i rysunki poprzedniczek - bezcenne; głównie dzięki nim przetrwałam tę lekturę bez większej szkody w liczebności szarych komórek. Innymi słowy mówiąc: omijać szerokim łukiem.
No i porównanie - przed oraz po lekturze:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz