2025-04-23

Tojza Artur - Farreter


Tytuł oryginalny: -
Seria: Alicja w krainie zbrodni (1)
Książka na LC
Pierwsze skojarzenie, gdy tylko zapoznałam się ze wstępem Farreteru? Ponoć Hitchcock mawiał, iż film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć - i właśnie takie trzęsienie ziemi autor zafundował. Aż - przyznaję się bez bicia - czytnik po prostu odłożyłam, wciągnęłam nosem inną książkę i wróciłam do tej, nabrawszy odwagi, żeby stawić jej czoła. Co ciekawe, filmowe skojarzenie nie jest takie niebezpodstawne, o czym przyszło przekonać się bardzo szybko...

   Nieprzypadkowo mówię o nabieraniu odwagi - już w tym miejscu zaznaczam, że nie będzie to pozycja dla osób wrażliwszych. Dla tych, które krwawe sceny w telewizorni oglądają przez palce. Tak, są brutalne sceny, od których coś mi się w środku przekręcało, bo zostały napisane bardzo obrazowo...

   Ale, ale, wszystko po kolei... Farreter stanowi otwarcie ostatniej ze ścieżek (strachu) w Multiwersum, a co za tym idzie - za mną właśnie cały komplet otwarć. I niestety teraz trzeba czekać na kolejne tomy... Generalnie, gdybym nie wiedziała, co to za książka, to nawet pewnie bym się nie zorientowała, że to nie jest tylko zwykły kryminał, a za kulisami siedzi coś więcej. W każdym razie - dzieje się, oj, dzieje. I jest nad czym myśleć...

Recenzja możliwa dzięki uprzejmości autora.

   Trup jak trup, można by powiedzieć. No zdarza się, ludzie umierają, ale... temu konkretnemu denatowi nie zmarło się tak po prostu. Został zamordowany. No i też można by powiedzieć, że też się zdarza - bo mało to porachunków w półświatku czy zabójstw w afekcie? Ale nie, ta śmierć i w to się nie wpisuje - nie była szybka. Tylko bardzo długa i niezwykle bolesna... Na dobitkę rzeczonym denatem jest dość szeroko znana osoba, której zaginięcie uprzednio zgłoszono. Cóż, można cynicznie stwierdzić, że sprawa zniknięcia się rozwiązała sama... Niemniej, morderstwo Pana Migota to zaledwie początek, wierzchołek góry lodowej. Sprawa ta trafiła na biurko Alicji Zając, detektyw trójmiejskiej policji, oraz jej partnera, Adama Króla. W trakcie dochodzenia wychodzi, że ofiary przypadkowe nie są, a całość zdaje się układać w co najmniej niepokojący scenariusz filmu... Czy prowadzący śledztwo zdążą rozwikłać sprawę, zanim historia nakreślona przez zabójcę zostanie domknięta?

   Tym razem nie buszujemy po odległych zakątkach Ziemi ani kosmosu - autor zabiera nas do (nie)znanej doskonale Polski ("nie", bo nadal to jest alternatywny świat, ale...), w której wiele elementów jest żywcem wyjętych z naszego rodzimego podwórka. Cóż, może i to jest tylko odbicie naszej rzeczywistości, niemniej nie da się nie mieć skojarzeń, czytając o pandemii, zamykaniu lasów, generalnym prokuratorze o nazwisku Żebro czy w końcu partii politycznej Wiara i Porządek. Tylko wyborów kopertowych brak... NO NIE DA SIĘ. Tym bardziej więc trudno nie odnosić wrażenia, że Farreter jest typowym przedstawicielem swojego kryminalno-sensacyjno-thrillerowego (zawsze miałam problem z tymi kategoriami, więc nie określę dokładnie - co i tak może nie być błędem, znając umiejętności autora we wrzucaniu do jednego kotła elementów z różnych gatunków) rodzaju. Tym bardziej że oficjalnie nie widzimy szpiczastych uszu, miotanych kul ognia czy innych cudów na kiju. Inaczej rzecz ujmując - można by powiedzieć, że pozycja ta jest na wskroś mugolska (chyba że się wie, czego należy szukać).

   Co zaś do bohaterów... tym razem moja uwaga skupiła się na tych, których było najmniej, między innymi dlatego, że czuję pismo nosem. Nie da się przeoczyć postaci pisarza Niewinki (ciekawostka - oficjalnie jest autorem Słonej wanilii, faktycznie istniejącej trylogii pióra Tojzy), który zdecydowanie podbija serce poprzez stanięcie w obronie psa - ale czy ta maska ciepłego faceta, obrońcy słabszych, jest prawdziwa? Z tyłu głowy wciąż mam zasadę, że wszystko jest kłamstwem, do tego pewna scena daje mocno do myślenia. Bezapelacyjnie me serducho zdobył dresik Piniu - niby typowy przedstawiciel swojego gatunku, czyli piwko, siłownia i tak dalej, ale jednak wykracza poza nakreślone ramy, i to w jakim stylu! Podejrzenia, oprócz Niewinki, wzbudza też wojskowy, mający teoretycznie pomóc w uporaniu się z mordercą... I tu generalnie chyba poszło coś nie tak, bo mam wrażenie, że właśnie postaci tła mocniej zapadają w pamięć niż pierwszoplanowa para, czyli Alicja Zając i Adam Król. Ona - młoda wdowa, która od dziecka marzyła o byciu detektywem; niestety nie zaznaczyłam konkretnego momentu (więc skleroza radośnie galopuje), ale nie mogę wyzbyć się przekonania, iż z jej strony raz czy dwa padły kwestie, przez które nasuwały się pytania z gatunku "hm, na pewno jesteś detektywem?". Z drugiej strony, każdemu zdarza się zwarcie mózgu... On - szczęśliwie mężaty (to nie błąd), emerytowany wojskowy, któremu urlop uciekł sprzed nosa... Policjantem nie jestem, ale ból straconego urlopu czuję aż namacalnie. Sympatii bynajmniej im nie odmawiam, tak jak i w zasadzie głównemu mózgowi całego dochodzenia, którym jest Damian, brat bohaterki. Rasowy nerd, z którym mocno się utożsamiam - chociażby pod kątem kulinarnym (bo aż taką wiedzą o popkulturze, co on, jednak nie dysponuję) - policjantem wprawdzie nie jest, ale przy tej konkretnej sprawie pomaga jako konsultant.

   Nieprzypadkowo nazwa tego cyklu brzmi Alicja w krainie zbrodni - już samo imię i nazwisko bohaterki jest całkiem wyraźnym nawiązaniem do znanej przecież historii. Im dalej w las (czasem i dosłownie), tym takich mniej lub bardziej oczywistych detali pojawi się więcej. Oczywiście nie jest to jedyny motyw, po który autor swoim zwyczajem sięgnął (i bynajmniej nie jest to skarga na takie poczynania) - choć tu zdecydowanie wiodącym tematem są filmy, z którymi do czynienia nie miałam, toteż część rozrywki z tej lektury niestety przepadła w otchłani. Główny wątek wciągnął po uszy i nawet nie jestem pewna, kiedy to się stało - z zapartym wręcz tchem obserwowałam rozwój śledztwa i wyścig z czasem.

   Czytało mi się bardzo dobrze - pomijając początkowy odwrót na z góry upatrzone pozycje, Farreter "łyknęłam" w jedno popołudnie. Czyta się szybko, nie brakuje też humoru mimo makabry, której przecież też mało nie jest (przypominam - nie dla wrażliwszych). Nawet muszę pochwalić za scenę pieczenia keksu - nie pojawiły się ciary żenady z własnymi ciarami żenady ani chęć zwymiotowania; jak rzadko, opisane ze smakiem, bez dziwnych określeń, od których brew sama wędruje w górę. Niemniej nie bójcie się - daleko tej książce do "łełotyka" spod lady, przy którym bardzo szybko pojawia się nagła chęć rozpalenia ogniska w ogródku. Obojętnie, czyim. Od biedy stary garnek też się nada... Klasycznie też nie udało się ustrzec przed korektorskimi wpadkami - mam zaznaczone tylko dwie, więc nie jest źle, nawet bardzo dobrze.

   Reasumując? Tojza niezmiennie udowadnia, że selfpublishing nie musi być taki zły, że da się odnaleźć perełki wśród wydanej w ten sposób literatury. Oraz że sroce spod ogona nie wypadł - mimo monumentalnego wręcz rozmiaru projektu, nadal widać, że wszystko jest spójne. Wprawdzie tym razem nie natknęłam się na specjalnie wiele powiązań (a najprawdopodobniej po prostu przegapiłam), to jednak widać, że mają one swoje miejsce i nie podważają wiedzy zdobytej z równoległych książek. A jak kogoś nie interesuje całe Multiwersum, to też nie ma problemu - można pozostać jedynie na gruncie kryminału, nie wyściubiając dalej nosa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz