Tak dawno i zarazem tak niedawno zaczytywałam się Cieniami z Donlonu, z miejsca praktycznie tracąc głowę na rzecz donlońskiej szkoły magii. I nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam do tego świata, dopóki nie dopadłam w swe ręce Mgieł. A rzuciłam się na nie niczym dzik na szyszki, niemalże odkrywając w sobie moc zabijania spojrzeniem, gdy tylko ktoś miał mi czelność przeszkodzić w lekturze...
Tak, tak jak pisałam wcześniej, naprawdę nie można wchodzić pomiędzy mnie a twórczość Kubasiewicz. W przypadku tej pozycji ponownie się to sprawdziło - przy czym naprawdę nie było mowy o tym, żeby pójść spać, zanim przeczytam ostatnie słowa. I to nawet nie dlatego, że to jest książka Kubasiewicz - tylko mimo wszystko musiałam wiedzieć, co się dalej stanie. Tak, dokładnie tak, opisane wydarzenia wessały w Donlon bez reszty. I na końcu zostało tylko zdziwienie, że jak to, to już...?
No tak to, to już. Ostatnia strona, ostatnie słowa i brutalny powrót do rzeczywistości, pozostającej wybitnie obojętnej na jęki ALE JA CHCĘĘĘĘĘĘ WIEDZIEEEEĆ CO DALEEEEJ. Choć tyle, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ciąg dalszy powinien być - ale ile czasu minie, zanim znów przyjdzie wkroczyć w świat czarodziejów i wiedźm? Tak, podtrzymuję, co wcześniej napisałam - chrzanić Hogwart! Aczkolwiek tym razem nie wędrujemy korytarzami Avallen...
Richard Woodville, jeden z założycielskiej ósemki Donlonu przebudził się w podziemiach Avallen - i zaszył się gdzieś, snując plany i usiłując pozyskać sojuszników do swej sprawy. Niby zapanował spokój, lecz w Scotland Yardzie nadal pozostaje kilku funkcjonariuszy, którzy usiłują za wszelką cenę przeszkodzić Woodville'owi w jego planach - w przywróceniu Donlonowi jego dawnej chwały, tyle że pod jego przewodnictwem. Miesiące starań, spełzających na niczym, aż w końcu... w końcu dzieje się coś więcej niż tylko dziwne sny, nawiedzające niektórych czarodziejów...
Mgły i sny. Magia i czas. Co było, jest, będzie... To czuć. Dosłownie czuć - tę magię, tę mgłę, to zagrożenie, połączone z poczuciem, że tu raczej nie będzie szczęśliwego zakończenia. A nawet jeśli - to nie takie całkowicie szczęśliwe-szczęśliwe. Przy lekturze napadło mnie wspomnienie Wszystko pochłonie morze (również pióra Magdy) - skojarzenie z klimatem tej pozycji było wybitnie intensywne i myślę, że wybitnie zasadne. I tak, owszem, mimo iż nie jest to leciutka, rozrywkowa pozycja, to zdecydowanie Mgłom nie brakuje humoru. Ten jest przemycany głównie w dialogach (choć i sama końcówka też dała chwilę dzikiej radości).
Naturalną koleją rzeczy pojawiają się te same postaci, co w poprzedniej części cyklu, ale, ale... psssyt. Niespodzianka. Niespodzianka. Pojawia się ktoś z cyklu o Jagodzie i nie mam tu na myśli Caleba (dla którego Donlon jest dość naturalnym miejscem bytowania, że tak to ujmę). Więcej w tym momencie nie zdradzę - to musicie sami sprawdzić, kogo dokładnie mam na myśli. Ogólnie Ava zyskuje coraz więcej mojej sympatii, choć wydawałoby się to niemożliwe - jej riposty wręcz uwielbiam. Swego rodzaju "odkryciem" można określić też Arthura - nowy dyrektor Scotland Yardu, który wcześniej nie był darzony zbyt wielką miłością, tym razem dostał więcej czasu antenowego i przesunął się na drugi plan, wychodząc poniekąd z cienia i tym samym mając niebagatelny wpływ na rozgrywające się wydarzenia. Nie taki zły dyrektor, jak go malowano - co zresztą już wiemy z zakończenia Cieni.
Historia płynie swoim tempem - poczynając od niespokojnego spokoju do eskalacji. Naprawdę czuć niepewność, zagrożenie; kto jest sojusznikiem, kto już wrogiem? Znany do tej pory świat zmienia się w trudny sposób... bo to już jest przecież wojna. Walka o Donlon, Londyn, o przetrwanie. Przecież wizja Woodville'a, gdyby się spełniła, wiązałaby się również z Konsekwencjami przez duże K... Tych właściwie nie brakuje nawet i teraz - przecież to praktycznie niemożliwe, żeby w takiej sytuacji nie wszystko (i wszyscy) pozostało całkiem niezmienione. Wojna zbiera swe żniwo... Nuda? Nie, moim zdaniem nie ma miejsca na nudę, nawet w momentach, w których akcja zwalnia. Tym bardziej że - jak wspomniałam na początku - praktycznie nie było mowy o odłożeniu książki.
Z technikaliów - znalazłam aż jeden głupi błąd, więc pod kątem korekty wynik znakomity; okładka wręcz zachwyca i aż się prosi o dołożenie pasujących do niej brzegów (kto wie, zobaczymy, może się odważę pomaziać farbkami po Mgłach). Ogólnie pod tym kątem praktycznie nie ma do czego się przyczepić; również sam styl pisarki niezmiennie pozostaje bardzo przyjemny. Lekki, nierzadko dowcipny, idealnie wprowadzający w konkretny nastrój, zależnie od sytuacji.
Reasumując - Kubasiewicz jest bardzo w formie. Mgły wciągają i bardzo ciężko jest wyrwać się z ich objęć - na tyle, że rozważam ponowną lekturę już teraz, prawie natychmiast po tym, jak przecież ją ukończyłam. Jak dla mnie - znakomite urban fantasy, w którym autorka trochę wychodzi poza swoje dotychczasowe, utarte ścieżki, ale... ciii. Nic więcej nie powiem - poza tym, że część czytelniczek zapewne będzie bardzo z tego zadowolona 😏
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz