Reklama jest dźwignią handlu - prawda znana od wieków, której podważyć się nie da. A przynajmniej ja tego nie zrobię. Tylko że nie tylko handlu - rosnących stosików do przeczytania również. Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Ano dlatego, że moje pierwsze spotkanie z autorem miało miejsce właśnie pod postem reklamowym.
Postem całkowicie niepoważnym (znaczy się bez kijka w zadku), zupełnie odmiennym od reklam, na jakie zwykle trafiam. Zamiast podkreślania, jakie to och-ach oryginalne - wskazanie (z bardzo dużym przymrużeniem oka) motywów, jakie występują w Sekutnicy, będące jednocześnie już przewałkowanymi chyba na wszelkie możliwe sposoby. Zatem - po co w ogóle zawracać sobie łepetynę pozycją, zdawałoby się, mocno wtórną? Albo po co w ogóle ją tworzyć, mając świadomość, iż jest to nihil novi? No cóż, jak już chyba kiedyś wspominałam, tak naprawdę to właściwie wszystko już było, zmienia się jedynie sposób podania.
Natomiast wyraźna samoświadomość autora oraz sposób, w jaki została napisana reklama spowodowały, że nie przeszłam obok całkowicie obojętnie. Odnotowałam istnienie Sekutnicy, wrzuciłam sobie na absurdalnie długą listę "kiedyś to wszystko na pewno przeczytam" i... parę tygodni później w oczy mi wpadł nabór recenzencki. Ani chybi - znak, że jednak do przeczytania teraz, nie kieeeedyś! Zatem - czy faktycznie nie ma tu nic nowego i czy od sztampy tak bolą zęby, że książkę można by jedynie powiesić w wychodku, gdyby istniała wersja papierowa? I czy naprawdę tak bardzo istotny jest fakt, iż Sekutnica ukazała się własnym sumptem, a nie pod szyldem wydawnictwa z już ugruntowaną pozycją? Otóż: niekoniecznie!
Recenzja możliwa dzięki uprzejmości autora.