Spojrzałam na tył okładki - uniosłam brwi, widząc ostrzeżenie. Przeszłam do trigger warningów - parsknęłam. Wydawnictwo też za dobrze nie wróżyło, bo Nowe Strony są częścią ulubienego Niezwykłego. Tak że początek obcowania z literaturą niskich lotów (bo inna w BZK nie fruwa) zapowiadał się... no cóż, kiepsko. Tym bardziej że droga przez kilka pierwszych stron była wręcz katorgą. A teraz siedzę i dumam, co się tu powyrabiało, że rozważam wlepienie temu dziełku wysokiej oceny, która stawia pod znakiem zapytania, czy udział tej pozycji w BZK jest jak najbardziej uzasadniony... (Spokojnie, posiedzę, pomyślę, przeanalizuję wraz z pisaniem tegoż posta i dopiero wtedy wydam ostateczny werdykt.)
Wyobraźcie sobie też moje zdziwienie, gdy nie mogłam się doszukać w stopce wzmianki o tłumaczeniu. Imię i nazwisko na okładce - wybitnie obcojęzyczne. A jednak... okazuje się, że Mags Green jest jak najbardziej polską autorką, która - co nawet mnie nie dziwi - zaczęła od publikowania na Wattpadzie... ekhm, czyli na dobrą sprawę kolejny redflag.
Niemniej - lekturę przeżyłam, nie zużyłam wszystkich zapasów domestosu i nie musiałam lecieć do sklepu po kolejne butelki, żeby nie zostać bezradną wobec panoszących się zarazków. No i jakkolwiek by nie patrzeć - moje zakończenie Booktouru Złych Książek okazuje się być całkiem przyjemne, co nie zmienia faktu, że nie mam zamiaru już tykać złych książek - rok, dwa, może już na zawsze. Tak, mam przesyt. Ale - do brzegu! Co, z czym i jak dokładnie ciamka się 10 Grzechów?
Demon - o jakże wdzięcznym imieniu - Zerrezath snuje się za Zoe Geverottą od sześciuset dni. I pozostało mu jeszcze sześćdziesiąt sześć (jakżeby inaczej...), aby przekonać dziewczynę do wymówienia jego imienia. Bo tylko wtedy będzie mógł porwać jej smakowitą duszę do piekła... Okazja, żeby tego dokonać, nadarza się praktycznie sama; wieczór w klubie okazuje się, eufemistycznie mówiąc, nieszczególnie udany. W efekcie demon zabija kumpli Maddena - osobnika, do którego od jakiegoś czasu, bez powodzenia, wzdycha Zoe - a następnie opętuje jego ciało, upatrując w tym szansę na zbliżenie się do swojej upragnionej ofiary i przekonanie jej do wypowiedzenia imienia na głos. A że Madden ma matkę, która zapisała się do klubu ezograżynek i do tego korzysta z usług Zoe, to ta wciąga dziewczynę w śledztwo w sprawie tych morderstw, przez co ta musi - o ironio - współpracować właśnie z zabójcą tych młodzieniaszków...
Czy - zgodnie z ostrzeżeniami - ta pozycja faktycznie może obrażać uczucia religijne? Całokształt pod tym względem mnie nie ruszył, niemniej - są demony, duchy, klątwy, tatuaże, plastikowe krzyże oraz dość dobitna scena w kościele, rodem z Priesta. Tak że hm, można domniemywać, że gorliwy katolik może poczuć się obrażony. Toteż jeśli dla kogoś religia jest nietykalnym sacrum, to doradzam ominięcie tej pozycji bardzo szerokim łukiem, bo naprawdę, szacunek do niej wręcz nie istnieje. Serio-serio. W końcu głównymi bohaterami są demon (trudno, by miał szacunek do tego tam na górze) oraz wiedźma, której ujrzenie na swej drodze zapewne niejednego skłoniłoby do przeżegnania się.
Bo cały wygląd już z daleka krzyczy, jaka to ona nie jest zła. Czerń, kabaretki, sześć czarnych kotów (co czarne koty ludziom zrobiły, że upchnięto je w ramy złego omenu...?) i jeszcze raz czerń. A, wspomniałam o tatuażach? Ma ich pełno. Generalnie można stwierdzić, że Zoe została wykreowana na typową gotkę, rozsiewającą wokół sam mHrok, tylko że tu nie chodzi o subkulturę, a właśnie o wiedźmowatość. Samym okultyzmem dziewczę zajęło się, bo w jej łapki trafiła tajemnicza paczka po babci (której nigdy nie poznała), a że jej ojciec został zabity... to w magii znalazła ucieczkę. Inna sprawa, że genów podobno oszukać się nie da (tak, babunia też była rasową wiedźmą)... Ach, i jest pełna grzechu, oczywiście, inaczej być nie może. A Zerreziątko? Oprócz tego, że robi za demona na pełen etat, ma zdecydowanie wybujałe ego. Czyli w sumie coś, czego bym się po jego rodzaju spodziewała. Tyle że jak na wielki, stary, potężny byt, to jednak jest właśnie "ziątkiem"; pewnie, dokonuje strasznych czynów, ale koniec końców, po zastanowieniu się, mam wrażenie, że to taki pyskaty psiaczek, którego po tym, jak oszczekał, pańcia może poklepać po głowie. I cóż, że sam próbuje ją użreć...? Tak czy siak, konstrukcja postaci jak na moje oko jednak trochę leży; za dużo tej panienki-żmijki pełnej grzechu, za dużo POTĘŻNEGO demona, któremu nieszczególnie idzie osiągnięcie celu...
Fabuła... toczy się dość sprawnie, aczkolwiek miejscami zwalnia i się dłuży. Zainteresowała mnie na tyle, że pozycję prawie że wciągnęłam nosem, choć do arcydzieła całości mimo wszystko brakuje. Choćby ze względu na pewne sformułowania - nie, droga autorko (redakcjo i korekto również) - paznokci NIE DA SIĘ wbić w opuszki palców. A przynajmniej nie w sposób, w jaki - jak jestem w stanie zinterpretować tekst - chciałaby autorka. Bo albo jeden paznokieć (kciuk) w maksymalnie dwa naraz, albo cztery pozostałe w jeden, tj. właśnie kciuk. Inaczej się nie da - no chyba że Zoe ma paznokcie na tej samej zasadzie, co pewien supek z The Boys (tak, pojawia się również i w spin-offie, jeśli dobrze pamiętam) zaganiacza. Tak, tego zaganiacza. Zwraca też uwagę fakt, iż rodzice bohaterów na dobrą sprawę istnieją. Istnieją, ale równie dobrze mogliby nie, bo pisarka ich niejako wyrzuciła z fabuły, umieszczając ich mocno w tle i raz na ruski czas sobie o nich przypominając, więc mam takie... hm, po co w ogóle w takim razie o nich wspominać?
Ilość znaczników, jaka została poświęcona na ołtarzu inteligentnych inaczej sformułowań okazała się rekordowo niska - w zestawieniu z innymi pozycjami z BZK - co mimo wszystko świadczy o tym, że bynajmniej nie szokuje po dnie. Nawet, o dziwo, nie widziałam, żeby był jakiś tragiczny wysyp błędów, przy którym pojawia się pytanie, za co właściwie redakcja z korektą pobrały wynagrodzenie. Ba, powiem więcej, nawet przy scenach pieczenia keksu nie pojawiają się aż takie ciary żenady, które mają swoje ciary żenady. Przeszłam przez nie praktycznie bezboleśnie, jednakże zagadką jest, jakim cudem wianek pozostał na swoim miejscu przy wpychaniu trzech (tak, TRZECH) palców, a dopiero 👃 sprawił, że poszedł w siną dal. Nie wiem, palce grubości makaronu czy tam kabanosów? Ach, i byłabym zapomniała - mocno widać, że Mags inspiruje się dziełami popkultury. Za gust mogę pochwalić (dobry Lucyfer - tak, z Tomem Ellisem - jest dobry), ale wyjęcie żywcem sceny z serialu wprawia w pewne skonfundowanie. Aż się prosi o znalezienie tego odcinka i porównanie słowo w słowo, niestety - w momencie, gdy piszę te słowa, książka znajduje się już w łapkach mojej booktourowej następczyni, więc wiecie... bez pamięci fotograficznej (a dysponuję sklerotyczną!) tak naprawdę nie ma co za to się brać.
Podsumowując? Jednak, po analizie i namyśle, ocena wędruje kapkę w dół (5/10); nadal jednak jest najwyższą z całego stadka. Pomysł na historię samą w sobie - muszę przyznać, że niezły, niestety z wykonaniem już gorzej. Jako lektura - można, ale niekoniecznie; wypłynięcie oczu nieszczególnie tu grozi, czasem da się parsknąć i... no tak, zdecydowanie pozycja +18, zdecydowanie również nie dla wrażliwych, ze względu na nie tylko keksowe sceny, ale i te bardziej drastyczne. A... no i niestety nie dowiedziałam się, jakie jest te tytułowe 10 grzechów głównych (bardzo możliwe, że przegapiłam, nie przeczę), bo przecież ze szkolnej indoktrynacji pamiętam, że jest ich 7. Więc gdzie te brakujące 3...?
No i na koniec - standardowe porównanie przed i po; jak widać - nie jest TAK źle...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz