2025-06-18

Świątek Marcelina - Princesa. Przypomnij mi dni, które straciliśmy


Tytuł oryginalny: -
Seria: Princesa (2)
Książka na LC
Ach, wspomnienia... Niecały rok temu miałam okazję zapoznać się z pierwszym tomem Princesy, zwanej pieszczotliwie princzipessą. Warunki pogodowe lektury były względnie podobne - tylko największa różnica taka, iż miała ona miejsce w zaciszu domostwa, a nie hen, daleko, nad polskim morzem... Ale wracam do tematu, bo zdecydowanie się rozmarzyłam i już od niego odbiegam.

   Tak że tak, w ramach BZK w łapki me trafił nieszczęsny tom drugi. Książeczka tak cienka (mniej niż 200 stron), że można by się zastanowić, czy na pewno to kwalifikuje się do zaetykietowania jako pełnoprawna książka (powieść) czy może jednak należałoby to określić jedynie mianem opowiadania. Opowiadania jakości... wybitnie nijakiej, wręcz złej, druga gwiazdka na LC przyznana wyłącznie z uwagi na brak opisów keksów, po których zapoznaniu się z nimi następuje sprint do łazienki po opakowanie Domestosu. Nawet dwa, bo drugim się poprawia pierwszą kąpiel. Co bynajmniej nie oznacza, że ten tom jest lepszy od swego poprzednika, bo po prostu nie jest.

   Co ponownie każe się zastanowić nad tym, kto w ogóle wpadł na tak wspaniały pomysł, żeby wydać coś pióra osoby wybitnie nieletniej i do tego nie usiąść z nią i nie doprowadzić całości do stanu używalnego. Bo ona, owszem, wiedza o świecie i życiu znikoma, ale skoro już wydawnictwo się za to bierze, to jednak wypadałoby się zatroszczyć o jakość tego dzieła, nie? Ale po co, w końcu to Niezwykłe, korekta z redakcją w chmurach lata, co bardzo boleśnie widać na każdym kroku, nie mówiąc już o gloryfikacji czynności, które tak naprawdę powinny być zjawiskiem piętnowanym. No ale, czego się innego spodziewać, mając w pamięci poprzednią część i zestawiając to z konkretnym wydawnictwem...

   Zasada co powstało na wattpadzie, powinno zostać na wattpadzie nadal doskonale się sprawdza i póki co nie uświadczyłam tu uzasadnionego wyjątku. Tylko drzew szkoda...

   Pierwszy tom Princesy zakończył się wybitnie oszałamiającym i zaskakującym (podpowiedź: wcale nie) cliffhangerem w postaci amnezji głównej bohaterki. Właśnie ten wątek ma swój ciąg dalszy - nie wiedzieć dlaczego Rosalie mężowi nie ufa, ale za to rodzice są cacy (gdzie, przypominam - ma amnezję. Nie pamięta ani jednych, ani drugich), więc wyprowadza się do domu rodzinnego. Co dalej? Klasyka - skoro to była Miłość przez wielkie M i przyjaźń na śmierć i życie, to te więzi muszą zostać przywrócone...

   Niestety dzieje się w to sposób pozbawiony jakiegokolwiek sensu i logiki; aućtorka ponownie zaprzecza samej sobie na każdym niemal kroku i aż dziw, że redakcja (podobno była!) nie zrobiła z tym żadnego porządku. Opcjonalnie zrobiła, ale do druku poszedł tekst bez poprawek, co nie spotyka się z moim zrozumieniem (tak jak i sam fakt wydania tego dzieUka; tak, wiem, powtarzam się). Co więc tu się dokładnie dzieje?
  • Temat poronienia? Pojawia się i znika, zupełnie jakby usunięto simowi nastrójnik poprzez MCC. Wepchnięty, żeby był (po co? Nie wiem, zapewne miał zostać podbity poziom dramy czy coś w tym stylu...) i tyle, nie wiąże się z nim nic sensownego. I tak, bardzo bawi mnie fakt, że William najwyraźniej ma doskonałego cela, którego mogą pozazdrościć zagorzali katolicy rodem ze średniowiecza - dwa razy keks pieczono i dwa razy Rosalie ma lokatora.
  • Bohaterowie są 20+ i jeszcze przewija się myśl, że lasia może nie jest gotowa na macierzyństwo. Nie wiem, czego obecnie dzieciaki się uczą, ale ja w wieku aućtorki już zdawałam sobie sprawę z istnienia prezerwatyw - nawet nie trzeba iść do lekarza, żeby znacznie obniżyć ryzyko rozmnożenia się (bo przecież jedyna pewna - nieoperacyjna - metoda, to abstynencja. I jak mi ktoś tu przywoła niepokalaną Maryjkę, to kapciem przez łepetynę zdzielę).
  • William tak wszystko Rosalie powyjaśniał, że... koniec końców, jeśli dobrze pamiętam, tak naprawdę żadnej rozmowy nie było. Ale wszystko przecież wyjaśnił, a ona i tak u rodziców siedzi!!!
  • Matka przekazała laseczce, że ta ma propozycję zarobku poprzez udział w sesji zdjęciowej. Dostała też czas na podjęcie decyzji i odpowiedź. Jakiś czas później? RODZICE JĄ WYKORZYSTUJĄ DO ZARABIANIA!!! Jakby... no, mogłaś odmówić?
  • Gloryfikacja alkoholizmu. Dosłownie. Połączona z zerową wiedzą, jak działa alkohol. Trzy butelki wina? Tylko 3 promile alkoholu we krwi! Jesteś zbyt spięty/a? Wypij alkohol! Pomoże się rozluźnić! Normalnie nic, tylko zacząć się w nim doszukiwać panaceum na wszelkie możliwe problemy! Ocenę tego punktu pozostawiam do samodzielnej oceny; mi osobiście nóż się w kieszeni otwiera. Ciekawe, gdzie w ogóle są rodzice aućtorki, czy widzą, co ona pisze?
  • Ponownie - brak jakiegokolwiek researchu. Numery telefonów mają 9 cyfr, zamiast 11 (przypominam - aućtorka osadziła akcję w USA), jak energetyk to oczywiście polski Monster, wszystko najwyraźniej znajduje się o rzut kamieniem, bo bohaterowie bardzo sprawnie poruszają się po mieście. A to jest nierealne, zwłaszcza w takim mieście jak Nowy Jork.
  • Nagle się okazuje, że nasza ulubiona parka ma szereg kwitów na swoich rodziców. Skąd, jak, dlaczego? Nie wiadomo, po prostu wyjmują je niczym królika z kapelusza, ot tak.
  • Oczywiście pojawia się znany z poprzedniej części Paul, który wykorzystuje amnezję. I nie, nie przeszkadza mu, najwyraźniej, że lasia jest nadal związana węzłem małżeńskim... Ogólnie cały ten wątek chyba najlepiej przemilczeć. Jak i większość tego dzieUa...

   Tak, bohaterowie - w zasadzie nie dochodzi nikt nowy; wszyscy są znani - nadal są źle napisani, bardziej płascy niż kartka papieru. Puste wydmuszki, których losy i rozterki obchodzą nikogo - no inaczej nie da się tego podsumować. Jak i całej reszty tej pozycji, której naprawdę jedyną zaletą jest to, że ma te niecałe 200 stron, przez co nie musiałam zmarnować specjalnie wiele czasu na lekturę (już więcej zajmuje mi pisanie tego tekstu). Fabuła klei się tak, że wcale, a uściślając temat keksowy - tak, scena występuje, opisana jest fatalnie (ciary żenady mają ciary żenady), ale na szczęście brakuje tu zaganiaczy rozmiarów przepotężnych czy trójkąciku z duszą (tak, piję do konkretnej książki - buzi, Muchomorku), co już rozchlapuje mózg na całą ścianę.

   Wspominałam, że korekta z redakcją sobie w chmurach lata? Tak? To się powtórzę - nie wiem, jak tekst wyglądał przed jakąkolwiek obróbką (może i lepiej), niemniej naprawdę mam wrażenie, że w zasadzie tu nikt do tego nie przysiadł, nie licząc fachurów od składu i druku. Innymi słowy mówiąc - nie mogę pozbyć się wrażenia, że tak naprawdę otrzymaliśmy surowy, zdjęty prosto z wattpada tekst. Może minimalnie wygładzony o literówki i błędy ortograficzne, ale takie kwiatki to przeważnie nawet darmowy edytor tekstu jest w stanie wyłapać - tak że udział człowieka w poprawkach, moim zdaniem, jest mocno dyskusyjny.

   Nie przedłużając już - książki najzwyczajniej w świecie nie polecam, chwała niech będzie Lunie i wszystkim istniejącym bogom, że ciągu dalszego już nie ma (NIESTETY trafiłam na wattpada aućtorki i widziałam, że tworzy się kolejne dzieUo w kręgu rodziny Singh, tj. rodziny Williama - i mam nadzieję, że nie zobaczę, jak są marnowane drzewa). Aućtorka wzięła się za tematykę, która ją ewidentnie przerasta - ale czego się spodziewać po nastolatce, która ma więcej wyobrażeń na temat tego, jak świat działa niż doświadczeń pozwalających realnie spojrzeć na problemy bohaterów i jak powinni się zachowywać. Kiedyś, być może, wyrośnie z niej co najmniej przyzwoita pisarka, ale póki co - zdecydowanie powinna się skupić na ćwiczeniu warsztatu i ogarnianiu, jak działa świat, a nie na wydawaniu dzieUek, które powinny pozostać tam, gdzie powstały. Bo - niestety - smród Princesy będzie się za Świątek już ciągnął, zwłaszcza jeśli będzie chciała kontynuować pisarską karierę.

   Poniżej, w ramach kronikarskich zapisów - zdjęcie przed/po przeczytaniu. Tak, zdjęcie, sztuk jeden, bo o dziwo nie dołożyłam nic od siebie; wszystko najważniejsze już oznacznikowane i tak, a reszta... reszta była już tak mdłą papką, że nawet nie było po co znaczyć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz