Czytaj książki, mówili, będziesz miała szersze horyzonty, mówili. Książki uczą, bawią, wychowują. Podobno. Bo praktycznie... Szczerze? Mam wrażenie, że już w Harlequinach sprzed dwóch dekad było więcej sensu niż w tym... czymś. Co gorsza, Little Stranger naprawdę dokonał masowej eksterminacji moich szarych komórek, bo w pewnym momencie uznałam, że książka jest niezła. Ale spojrzałam ponownie na stosik znaczników (może znacznie mniejszy niż w booktourowym poprzedniku, ale nadal - trochę ich poszło; oczywiście porównanie jest na końcu posta), zerknęłam jeszcze raz na komentarze i na pozaznaczane fragmenty... No nie. To nie jest dobra książka.
Na dodatek ma minusa już na samym wstępie - trigger warningi znajdują się na skrzydełku obwoluty, przez co początkowo ich w ogóle nie zauważyłam; dopiero jak zreflektowałam, że halo, coś nie gra, chyba powinny być - dopiero wtedy, przy dokładniejszej weryfikacji zawartości dzieUka, je odkryłam. Tak że moim zdaniem to już duża niedoróbka, bo możliwe, że znacznie więcej osób olewa skrzydełka, przechodząc po prostu do treści. Kolejny minus - playlista. Nie wiem, dla mnie książka ma być książką, zamkniętą całością, a nie, że jeszcze mam sobie kaczkować/googlować teksty wskazanych utworów. Ponoć ta moda na playlisty do książek przypełzła z wattpada - no nie powiem, żebym ją uważała za mądrą.
O samej aućtorce próżno szukać (jakby zaprząc OSINT do pracy, to może by i wygrzebał, a że się nie znam...) konkretniejszych informacji; z obwoluty się dowiadujemy, że tworzy inteligentne i silne postacie (śmiem twierdzić, że nie), choć nie wolne od wad, co jest po prostu tłumaczeniem info latającego po sieci. A, no i mieszka z mężem i trójką dzieci. Zagłębiając się w odmęty internetów wygrzebałam jeszcze, że pani sprokurowała sama sobie bombę, przez co najwyraźniej obecnie jest posądzana o rasizm i cancelowana... Ale to detal, bo nie o inbie tu mowa, tylko o Nie ma świętych.
Cóż mogę rzec... o tempora, o mores!