Ostatnie spotkanie z trylogią Tonącego Cesarstwa rozciągnęło mi się w czasie, zdecydowanie przeobrażając w kac książkowy. Zjawisko jednocześnie pożądane i nie; bo przy czymś takim średnio wiem, co dalej zrobić ze swoim życiem (nie mylić z otępieniem wywołanym masową zagładą szarych komórek po przeczytaniu guana), trochę niedowierzam, że to już naprawdę koniec i nigdy więcej już nie ujrzę ossalenów, które skradły mi serce. I jednocześnie jakoś nie jestem w stanie tak po prostu, jak gdyby nigdy nic, z marszu sięgnąć po kolejną pozycję...
Może i narzekałam na poprzedni tom, jeśli jednak chodzi o Wojnę kości... Jakoś nie potrafię skojarzyć, by coś szczególnie mnie zirytowało. Czy to przez to, ze lekturę miałam rozłożoną na naprawdę dłuższy czas, z przerwą na guano-którego-tytułu-nie-wymieniam (na jego tle to już nawet Dziewiąty mag jest majstersztykiem), czy może jednak faktycznie nie potknęłam się o coś, co nie spodobało mi się na tyle, by wlepić pomarańczową kartkę. Stawiam bardziej na drugą opcję, co tylko daje dodatkowe punkty.
Jak na zwieńczenie serii przystało - najważniejsze tajemnice w końcu zostają wyjaśnione. Bystrokamień, ossaleny, wyspy i przyczyny ich tonięcia - te zagadki frapowały od samego początku. Niestety autorka nie ujawniła absolutnie wszystkich sekretów - nadal pozostają pewne kwestie, o których chciałabym się więcej dowiedzieć, ale cóż zrobić...
Minęły dwa lata. Cesarzowa Lin nadal trwa na tronie Cesarstwa Feniksa, lecz bynajmniej nie oznacza to, że sukces jest bezapelacyjny i nic już nie zagraża jej władzy. Nadal Garstka Bezkostnych usiłuje obalić Sukaiów; nadal Ioph Carn - a raczej ich przywódca, Kaphra -mają swoje cele i starają się je realizować, podgryzając tym samym Cesarstwo. Problem bystrokamienia nadal jątrzy nastroje, w tym wszystkim nadal są gdzieś Ragan z Nisong... Ba, liczenie bez żadnych zastrzeżeń na lojalność dotychczasowych sojuszników również byłoby bardzo mocno na wyrost... Innymi słowy mówiąc: Lin zasiada na cesarskim tronie, lecz jest on chwiejny. I do tego brakuje jej wiedzy, jaką posiadał ojciec - pewnie, prowadzi swoje badania, ale czy to wystarczy...? Stawka jest mimo wszystko wysoka - bo w tym wszystkim nie chodzi już wyłącznie o utrzymanie władzy, ale również i o zadbanie o los wielu, naprawdę wielu mieszkańców, rozsianych na wyspach. Bo oni również są zagrożeni...
Stewart w Wojnie kości moim zdaniem jest bardzo w formie. Dzieje się dość dużo; wątki bohaterów - już klasycznie - splatają się i rozchodzą w swoich kierunkach. Osobiście nie nudziłam się ani na chwilę, śmiem też rzec, że autorka stworzyła kawał naprawdę dobrej fantastyki. Takiej na poziomie aspirującym do epickiego (o ile w zasadzie nie epicki) i nie słodkopierdzącą. Bohaterów nie czeka na każdym kroku sukces - co krok natrafiają na przeszkody, co krok przeważnie jest tylko gorzej (co podtrzymuje tendecję, która pojawiła się już w pierwszym tomie). No i te odpowiedzi na pytania... Los ossalenów, mimo że nie jest taki na wskroś zły, to jednak mimo wszystko najzwyczajniej w świecie łamie mi serce. Brakuje mi jednak informacji z gatunku "pierwsze było jajo czy kura" oraz chociażby łopatologicznego wyjaśnienia kwestii mieczy i zniknięcia pierwszych Alanga. Niby wiem, co i jak, brakuje mi jednak pewnego doprecyzowania.
Trudno powiedzieć, czy to jedynie kwestia przekładu czy faktycznie tak było w oryginale; niemniej trafiały się mało zręczne sformułowania, z których mam wynotowane "Leżące za nimi pomieszczenie" - zgodzę się, że "znajdujące", ale "leżące"? Jak dla mnie - zupełnie niepasujące.
Mimo niezręczności, mimo braku części odpowiedzi na pytania, jakie pojawiły się w trakcie tej serii - jej zwieńczenie naprawdę uważam za udane. A samo zakończenie nie jest idealne, słodkopierdzące, ale na tle wszystkich wydarzeń, jakie rozegrały się na przestrzeni całej trylogii? Myślę, że całkiem adekwatne i przyzwoite.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz