Naprawdę, dosłownie niczego nie spodziewałam się po tejże pozycji (nie licząc dna i metra mułu), mając pełną świadomość tego, iż książka ta przynależy do Booktouru Złych Książek i jest pierwszą, której zaszczyt recenzowania mnie kopnął (czujne oko wyłapie, że przez moje łapki przewinęła się już pierwsza część Princesy, która też poszła w obieg - tak, tyle że to było czytane w ramach wakacyjnego pozbycia się godności, jakkolwiek by to nie brzmiało). I dobrze pamiętałam, co się działo na smutnoksiążkowym kanale na serwerze Fantastycznej Karczmy. A działo się... ciekawie.
Tak że tak, to "ciekawie" spadło teraz i na mnie, powodując, iż mój mózg ewidentnie potracił szare komórki (co też woła o pomstę o nieba), bo zawieszał się, wybuchał i związywał się w węzeł (tak, celowe nawiązanie... dojdziemy do tego) raz po raz. A ja teraz tylko siedzę i nie potrafię dojść do tego, co zrobiłam ze swoim życiem, dlaczego naraziłam się na aż tak złą książkę (i dlaczego rośnie coraz większa kolejka wątpliwej jakości dzieł, które mają do mnie wpaść w odwiedziny) i za jakie grzechy wielu ktosiów uznało, że Bride zasługuje na jakąkolwiek nominację. I nagrodę. Choćby to nawet miała być jedynie nagroda na goodreads (Goodreads Choice Award); dalej już się nie odważyłam sprawdzać, czy jeszcze jakieś "medale" to-to zdobyło.
Oby nie, bo już ta jedna to jest za dużo dla takiego dzieUa, które to nawet nie stało obok porządnej literatury. I, co ciekawe, nawet nie wyszło ze stajni "ulubionego" Niezwykłego; aż prawie zaskoczona jestem...
Dodam tylko, że Ali Hazelwood to jest pseudonim, za którym kryje się PROFESOR neuroBIOLOGII (a do biologii w tym dzieUku jak najbardziej mam zarzuty) i Bride nie jest pierwszą książką autorki. A i tak, jestem całkiem pewna, że o tempora, o mores będzie całkiem często się przewijało - nawet jeśli nie w tej recenzji, to ogólnie przez cały booktour...
Wilkołaki jak zwykle nie lubią się z wampirami (i odwrotnie), a do tego wśród ludzi dochodzi do zmian, bo dotychczasowy gubernator - w majestacie demokracji - spada z rowerka, co zachwiewa i tak już kruchą równowagą sił. Więc ktoś mądry wpadł na pomysł, żeby pożenić wampira (25-letnia Mizeria z majonezem Misery (będąca jednocześnie narratorką) z wilkołakiem (młody, świeżutki alfa, przystojniaczek etc.), oczywiście w imię wyższego dobra i jakże wspaniałych tradycji wymieniania zakładników. I wchodzenia ponownie do tej samej rzeki (choć to niemożliwe...), bowiem nasza wspaniała mizeria na słono Misery ma już w odhaczony w życiorysie punkt bycia Gwarantem, czyyyyyli, ktoś bardzo nie kocha swojej córeczki, skoro wymyśla, że znowu miałaby się w podobny sposób poświęcić... Oczywiście oficjalnie nic nie jest takie proste; "bochaterka" ma swoje powody, żeby się zgodzić na tę farsę, w tle niby rozgrywają się intrygi i walka o władzę, ale... No spójrzcie na tę książkę z wiedzą, że zalicza się do romansów, spójrzcie sobie samym w oczy i odpowiedzcie na pytanie: co się stanie, jeśli wrzuci się wilkołaka i wampira do jednego bajorka, każąc wziąć ślub?
Myślę, że odpowiedź jest tak oczywista, że nie muszę tego tu pisać...
... co w sumie prowadzi też do jednej z konkluzji po przeczytaniu tegoż koszmarka: jest przewidywalny. Prze-wi-dy-wa-lny. Zero zaskoczenia, największą - chyba - w domyśle niespodziankę rozgryzłam, jak tylko pojawiła się jedna wzmianka, czyli daleko przed jej ogłoszeniem (prawie że fanfary słyszałam, jak oficjalnie ten konkretny fakt ujrzał światło dzienne). Choć w tym miejscu jedno muszę aućtorce oddać - fabuła nie stoi w miejscu niczym cuchnące bajoro i nawet szybko to idzie... Choćby z tego względu, że wszelka refleksja nad zapisanymi zdaniami jest w zasadzie zbędna. Po prostu: czytadło na raz, do prędkiego zapomnienia, dające +5 do chęci wyskoczenia przez okno bądź mycia oczu domestosem.
Świat przedstawiony - widać, że Hazelwood próbowała stworzyć coś trochę oryginalniejszego od typowych wampirów i wilkołaków. Tylko, na litość wszystkich bogów, jakie istnieją - dlaczego sprowadziło się to do uznania, że w żyłach płynie krew zgoła innego koloru?! I dania kiełczastym możliwość rozmnażania się w bardzo powszechny, ludzki sposób - oględnie mówiąc. Nawet jeśli to rzadkie przypadki, to wciąż, sam fakt istnienia takiej opcji według mnie sprawia, że najzwyczajniej w świecie nie mamy już do czynienia z wampirami. Co najwyżej jakąś marną ich parodią. A wilkołaki? Luno najsłodsza, wymagało to z mojej strony szybkiego doedukowania się z anatomii psich penisów (nie żartuję; oczu i mózgu kąpiel w domestosie połączona z koniecznością sprawdzania w słowniku znaczeń słów, bo powstała poważna wątpliwość we własną znajomość języka), bo oto w ksiunszce dowiadujemy się, że jak pan kłaczek spotka tę właściwą osobę, to na kuśce robi mu się węzeł. WĘZEŁ. Tu ewidentnie ciała dała tłumaczka (Kaja Burakiewicz - tak, wzywam do tablicy), bo i owszem, angielskie słówko na to to jest "knot", ale w efekcie opisana scena wygląda tak, że wyobraźnia dosłownie podsuwa obraz penisa, którego czubek zawiązuje się w węzeł. Sam. Powtarzam: NIE ŻARTUJĘ. Co też samo w sobie jest nielogiczne, bo najpierw czytamy o NASADZIE kuśki (to, na czym lub w czym coś jest osadzone), a potem, że NAPLETEK ulega przemianie. Jakby, gdzie nasada, gdzie napletek, dwa różne końce męskiego berła! Później znowu jest to tak opisane, że chyba jednak u podstawy - niemniej, nie powinnam musieć w ogóle się nad tym zastanawiać i analizować co, gdzie i jak...
... ani cierpieć podczas czytania keksowych scen, rozciągniętych na X stron (nie, nie chcę znowu otwierać tej książki i liczyć), ani też zachodzić w głowę, jak wielki fetysz gówna (dosłownie) ma autorka (lub tłumaczka). Bo niemalże co chwilę w tekście pojawia się słówko gówno bądź inne wyrażenie, pozostające w fekalnej tematyce. Muchomorek zaczęła liczyć i odpadła, miałam pociągnąć misję dalej, jakoś to zgubiłam; mam cichą nadzieję, że przejmująca ode mnie pałeczkę zdecyduje się podliczyć i potwierdzić, że wzmianka pojawia się o wiele za często, niż by wypadało. Aha, jak już mówię o keksach - no nie da się nie wspomnieć, że oczywiście niewinna panienka już od startu ma nieziemski keks, normalnie nic, tylko w kosmos trafić od tych orgazmów i rozkoszy...
Prawdę powiedziawszy, można rozpisywać się długo. O totalnych bzdurach w książce. O głupocie bohaterki, która ma problem z ocenieniem, czy gawniak jest bliżej 3 czy 17 roku życia (jakby, rozumiem problem, bo sama na gawniakach się nie znam i dla mnie to totalnie inny gatunek, mam też za sobą nieliche zdziwienie, że taki duży smark, a w wózku jeszcze jeździ to nie 5-6 latek, tylko jakieś 3 lata ma - niemniej jest różnica między przestrzeleniem o 3 lata a o 14!). O głupocie aućtorki, PROFESOR, która raczej powinna już ogarniać, kiedy szew czołowy się zrasta (a jeśli nie - gwarantuję, że Wujaszek Google zna odpowiedź. Research w obecnych czasach jest naprawdę banalny, zwłaszcza jeśli chodzi o takie podstawy). O fatalnym prowadzeniu narracji - dobieraniu słownictwa - niestety nie jestem w stanie stwierdzić, kto bardziej zawinił. Autorka czy tłumaczka.
Można się rozpisywać, ale przyznaję się bez bicia - w tym momencie Bride mnie pokonuje. Jedyne, co mnie teraz zmusi do sięgnięcia po nią, to w końcu nauka malowania brzegów i spakowanie do wysyłki... Ale jako że Kag całkiem ładnie opisała to wszystko - odsyłam do niej i idę podreperować swoje zdrowie psychiczne przed kolejną złą pozycją.
I nawet nie mogę powiedzieć, że to jest dno dna, bo niestety mam pełną świadomość tego, że istnieją jeszcze gorsze pozycje niż Bride (stąd na LC oszałamiające dwie gwiazdki)... I że ten potfforek, o zgrozo, będzie miał swój ciąg dalszy.
A na koniec bonusik! Bride po wyjściu z łapek Kagi oraz po przejściu przez ręce moje i Muchomorka (niestety nie zrobiłam zdjęcia przed dołożeniem swoich znaczników...). Jak widać - bzdur jest ogrom i jeszcze ciut; Temu i Pepco koszą na nas fundusze aż miło 😉
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz