Nie do końca jestem pewna, czy to jest powód do chwały - czy też może wręcz przeciwnie - ale pojęcie romantasy do niedawna było mi całkiem obce. I pewnie takim by ostatecznie pozostało (częściowo, bo nastał w końcu moment, w którym usłyszałam o tym podgatunku fantastyki, ale jednocześnie było mi daleko do sięgnięcia po coś, co określano tym mianem), dopóki... cóż. Jeśli ktoś czytał poprzednie wpisy na tym blogu, to nie będzie zaskoczony, że ponownie odwołuję się do Fantastycznej Karczmy... tak, tak, to jest niekończące się źródełko, z którego biją kolejne tytuły lądujące na hałdzie zagłady. Hańby. Jak kto woli. Ale, do brzegu - zetknięcie się z Fourth Wing na tym gruncie nieszczególnie wzbudziło me zainteresowanie. Pośmiać się przy fragmentach - jak najbardziej. Ale brać się za całość? Nope.
To podejście kazała mi jednak zweryfikować pewna rozmowa. Hm. Z jednej strony - nie, nie ma sensu, głupie to jak but. Z drugiej - dobrze napisana książka, choć bazująca na schematach. I masz, babo, placek. Dobry czy niedobry - oto jest pytanie. Mogłabym przemierzać przestworza internetów, by wydać ostateczny werdykt, ale... po co, skoro i tak nie zastąpi to "własnoocznego" przeczytania? Tak więc, korzystając z uroków urlopu, przeniosłam się do świata pełnego smoków...