Tak dawno i zarazem tak niedawno zaczytywałam się Cieniami z Donlonu, z miejsca praktycznie tracąc głowę na rzecz donlońskiej szkoły magii. I nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam do tego świata, dopóki nie dopadłam w swe ręce Mgieł. A rzuciłam się na nie niczym dzik na szyszki, niemalże odkrywając w sobie moc zabijania spojrzeniem, gdy tylko ktoś miał mi czelność przeszkodzić w lekturze...
Tak, tak jak pisałam wcześniej, naprawdę nie można wchodzić pomiędzy mnie a twórczość Kubasiewicz. W przypadku tej pozycji ponownie się to sprawdziło - przy czym naprawdę nie było mowy o tym, żeby pójść spać, zanim przeczytam ostatnie słowa. I to nawet nie dlatego, że to jest książka Kubasiewicz - tylko mimo wszystko musiałam wiedzieć, co się dalej stanie. Tak, dokładnie tak, opisane wydarzenia wessały w Donlon bez reszty. I na końcu zostało tylko zdziwienie, że jak to, to już...?
No tak to, to już. Ostatnia strona, ostatnie słowa i brutalny powrót do rzeczywistości, pozostającej wybitnie obojętnej na jęki ALE JA CHCĘĘĘĘĘĘ WIEDZIEEEEĆ CO DALEEEEJ. Choć tyle, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ciąg dalszy powinien być - ale ile czasu minie, zanim znów przyjdzie wkroczyć w świat czarodziejów i wiedźm? Tak, podtrzymuję, co wcześniej napisałam - chrzanić Hogwart! Aczkolwiek tym razem nie wędrujemy korytarzami Avallen...